Więcej niż Przyjaciel
Marek Bober
W 1990 r. w dalekim Chicago o Józefie Szaniawskim zbyt wiele nie było wiadomo. Pisał patriotyczne i antykomunistyczne artykuły. To było dużo. No i odsiedział pięć z 10 lat w PRL-owskich najcięższych więzieniach. Odsiedział za – formalnie – współpracę z CIA, innymy słowy – za szpiegostwo na rzecz USA. To było ważne. I siedział w więzieniu długo, bo jeszcze za rządów pierwszego „niekomunistycznego” premiera, Tadeusza Mazowieckiego. Pomyślałem, że skoro ta pierwsza „niekomunistyczna” władza o nim zapomniała, to nie możemy zapomnieć o tym w Chicago.
Dla mnie, jako redaktora naczelnego najdynamiczniejszej i najpoczytniejszej ówcześnie polonijnej gazety, Dziennika Chicagowskiego, dodanie Józefa do grona współpracowników było celem samym w sobie. Zajmował się on bowiem tematami najbardziej kluczowymi dla Polski postokrągłostołowej: dostrzegał zagrożenia sowieckie, w tym silną obecność agentury rosyjskiej, nie przechodził obok stacjonowania w Polsce wojsk Armii Czerwonej, postulował dekomunizację i lustrację, uwypuklał najszlachetniejsze momenty z historii państwa i narodu polskiego. No i miał, całkiem zasłużenie, „tytuł” ostatniego więźnia politycznego PRL.
Śmiesznie, dzisiaj oczywiście, wyglądała technika korespondencji Józefa, bo na takowe raz w tygodniu się umówiliśmy. Dzwoniłem, nagrywałem, a potem trzeba było to przepisać. Józef, co ważne później, swoje korespondencje… opowiadał. I czynił to na tyle atrakcyjnie, że natychmiast stały się one popularne wśród Polaków w Ameryce. Właśnie owa znakomita umiejętność opowiadania o sprawach bieżących i historii spowodowała, że później zdobył sobie rzesze wiernych słuchaczy polonijnych programów radiowych.
Współpraca Józefa z Dziennikiem Chicagowskim, a także z innymi pismami przez nas wydawanymi: tygodnikami Gazeta Polska i Relax, a w końcu z Dziennikiem Nowojorskim zacieśniała się i była na tyle dobra, iż w końcu został on dyrektorem naszego biura w Warszawie.
Z biegiem czasu dojrzewała decyzja o przylocie Józefa do Stanów Zjednoczonych. Stawał się on bowiem w Chicago coraz popularniejszy, a ponadto taka wizyta mu się po prostu należała. Był czerwiec 1993 r., Józef wylądował na nowojorskim lotnisku im. Kennedy’ego. Przylatywał na zaproszenie chicagowskiego Klubu Myśli Politycznej, organizacji założonej przez emigrantów solidarnościowych. W Nowym Jorku zaopiekował się Józefem Stanisław Matejczuk (już świętej pamięci), znany m.in. w czasach stanu wojennego z tzw. sprawy sierżanta Karosa. Po krótkim pobycie w Nowym Jorku i Waszyngtonie, po kilku ważnych spotkaniach m.in. z amerykańskimi politykami, nadszedł moment, aby Józef trafił do Chicago – miasta, w którym zaczęła się jego amerykańska przygoda i które ostatecznie zrozumiał oraz pokochał. I docenił znaczenie tutejszej Polonii.
Ale nie byłby Józef sobą, gdyby nie zaskoczył. Owszem, przyleciał spotkać się z redakcją, przyleciał poznać Polonię, przyleciał w końcu, aby udzielić kilku wywiadów i odbyć kilka spotkań. To wszystko miało miejsce. Choćby pierwsze publiczne spotkanie z Polonią w Chicago na początku lipca 1993 r. w siedzibie Placówki 90. Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej.
Józef przyleciał przede wszystkim z misją. Zależało mu, aby rozpocząć pewną sprawę, która ostatecznie miała ogromny rezonans w Polsce. Która miała potężne konsekwencje polityczne.
Otóż przywiózł Józef dwa dokumenty: jeden od Jarosława Kaczyńskiego, szefa Porozumienia Centrum, drugi od Jana Parysa, szefa Ruchu Trzeciej Rzeczypospolitej, w latach 1991-92 ministra obrony narodowej. Oba były adresowane do pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Listy te wyrażały uznanie dla postawy i działalności pułkownika, ale były jednocześnie zaproszeniami do odwiedzenia Polski, najszybciej jak było to możliwe, choćby 17 września 1993 r. w rocznicę czwartego rozbioru Polski.
Zdobyłem adres pułkownika (PO Box), wystosowałem list od siebie, dołączyłem dwa listy przywiezione przez Józefa z Polski, podałem swój domowy telefon i wysłałem. Nastąpiły dni pełne niepokoju, ale i podekscytowania. Te dni mijały i mijały, i nic. Dłużyły się w nieskończoność. Ale kiedy pewnego wieczoru zadzwonił telefon i z drugiej strony słuchawki usłyszałem: „Mówi pułkownik Kukliński”, z wrażenia wcisnęło mnie w fotel.
Tak zaczęła się piękna karta w historii Polonii amerykańskiej, w tym Józefa.
W niedługim czasie pułkownik Kukliński pojawił się na zamkniętym, ograniczonym osobowo, spotkaniu w redakcji Dziennika Chicagowskiego. Kiedy wszedł i otrzymał bukiet biało-czerwonych kwiatów, kiedy na twarzy sekretarki zobaczyłem łzy, wtedy dopiero uświadomiłem sobie, za co się bierzemy. Nie mogliśmy rzecz jasna filmować, nagrywać czy też robić zdjęć; pozostawały jedynie notatki. Z liderów czterech najważniejszych polonijnych organizacji przybył tylko Adam Ocytko (też już świętej pamięci), wtedy prezes Związku Klubów Polskich. To spotkanie, z Józefa udziałem, miało jednakże przełomowe znaczenie. Było pierwszym spotkaniem pułkownika z przedstawicielami Polonii i emigracji polskiej. Było to spotkanie poparte konkretnymi propozycjami: nie jesteś pułkowniku sam, trzeba zacząć działać, aby Polska wiedziała o twoich dokonaniach. I tak się ostatecznie stało.
Kilka dni później, z inicjatywy Dziennika Chicagowskiego i Klubu Myśli Politycznej, zorganizowano kolejne, w nieco większym gronie (wymóg CIA ograniczał liczbę gości do poniżej 30) spotkanie z pułkownikiem w siedzibie Związku Klubów Polskich. Klub Myśli Politycznej przyznał okolicznościowe plakiety i honorowe członkostwa Ryszardowi Kuklińskiemu, Jarosławowi Kaczyńskiemu, Janowi Parysowi i Józefowi Szaniawskiemu. Ten ostatni za niedługo został pełnomocnikiem pułkownika i rozpoczął pracę w Polsce na rzecz jego rehabilitacji, w tym zniesienia kary śmierci. Rozpoczął nowy rozdział w historii Polski.
•
Wtedy, w 1993 r., odwiedził Józef jeszcze Detroit, a w kolejnych latach przylatywał do Ameryki wielokrotnie. Miał w Ameryce, a w Chicago głównie, wielu znajomych i przyjaciół. Utrzymywał dobre kontakty z duchowieństwem, w tym przede wszystkim z proboszczem parafii św. Konstancji Tadeuszem Dzieszko i proboszczem parafii św. Jacka Michałem Osuchem. Słychać go było w polonijnym radio często. Szybko nawiązał współpracę z powstałym w 1997 r. Kurierem Codziennym, później Kurierem Chicago. Jego książki nie miały w Chicago kłopotów ze sprzedażą, a spotkania autorskie cieszyły się znakomitą frekwencją. Trzeba szczerze powiedzieć: zasłużył sobie na to.
Mnie od 4 września 2012 r. brakuje nie tylko współpracownika. Brakuje mi Przyjaciela. Brakuje mi człowieka, z którym nie tylko przegadało się po kilka godzin w tygodniu przez ponad 20 lat znajomości, ale z którym wtedy, w czerwcu-licpcu 1993 r., zaczęliśmy wspaniałą podróż pod tytułem „Pułkownik Ryszard Kukliński”.
Od redakcji: Józef Szaniawski urodził się 4 października 1944 r. we Lwowie. Był doktorem historii, politologiem, sowietologiem i dziennikarzem. Był autorem książek i albumów poświęconych historii Polski. Był wykładowcą akademickim. Zmarł tragicznie w Tatrach 4 września 2012 r. Jego śmierć do dzisiaj budzi kontrowersje. Pogrzeb miał charakter państwowy. Został pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie.
Zdjęcia:
Józef Szaniawski (z prawej) i Marek Bober podczas obchodów 25-lecia założenia Solidarności Walczącej, Warszawa, Sejm, 2007 r.
fot. Archiwum
W mieszkaniu śp. prałata Zdzisława Peszkowskiego w Warszawie, 2007 r.
fot. Archiwum