MAREK BOBER
Od 24 lutego br., kiedy to wojska rosyjskie rozpoczęły wojnę na Ukrainie, cały świat wie z całkowitą już pewnością, że gdyby nie amerykańska pomoc, nazywając to eufemistycznie – w sprzęcie, pieniądzu i danych wywiadowczych – Władimir Putin, Kreml i w ogóle Rosjanie mogliby świętować zwycięstwo.
22 października media ujawniły list 30 członków Izby Reprezentantów do prezydenta Joe Bidena. Te 30 osób to – jak się tutaj nazywa – liberałowie, czyli socjaliści i marksiści, lewacy po prostu, których w polityce amerykańskiej nie brakuje. To członkowie Kongresowego Klubu Postępowego (Congressional Progressive Caucus), który funkcjonuje już od ponad 30 lat, bo dokładnie od 1991 r., i jest lewackich skrzydłem Partii Demokratycznej. Na 220 zasiadających obecnie w Izbie Reprezentantów polityków Partii Demokratycznej, 99 to właśnie członkowie wspomnianego odłamu, czyli… sporo ich jest.
Sam list nie jest ważnym politycznym wydarzeniem, jest jednakże ważnym sygnałem. Wzywano w nim administrację obecnego prezydenta, aby podjęła ona „wysiłki negocjacyjne i dyplomatyczne w celu zakończenia rosyjskiej inwazji na Ukrainę”. Dodajmy uczciwie, że w liście wezwano także do kontynuowania pomocy ekonomicznej i militarnej dla Ukrainy.
Kierownictwo klubu „progresywistów” nazajutrz wycofało dokument. Szefowa koła, Promila Jayapal, oznajmiła, że list był pisany kilka miesięcy wcześniej, a dzisiaj sytuacja się zmieniła. Dodała, że w obecnej sytuacji rozmowy pokojowe z Putinem są „niemalże niemożliwe”.
Tak, ten list nie ma znaczenia, lecz znaczenie ma tok myślenia, iż Ameryka niekoniecznie cały czas i jeszcze długo ma wysyłać Ukrainie sprzęt wojskowy i pieniądze. I dotyczy to nie tylko lewackiego skrzydła Partii Demokratycznej, z którym – odkąd partia ta świadomie skierowała się ku skrajnym wyborcom – trzeba się liczyć.
W liście wezwano do bezpośrednich rozmów z Rosją, aby wynegocjować porozumienie i przerwanie ognia, w sumie – do zakończenia wojny. Konieczne jest – piszą w liście – jakieś poluzowanie sankcji wobec Rosji oraz zorganizowanie międzynarodowego parasola, który zagwarantuje gwarancje bezpieczeństwa dla „wolnej i niepodległej Ukrainy, które byłyby akceptowalne dla wszystkich stron, głównie dla Ukraińców”. Sygnatariusze wezwali Biały Dom do zmiany kursu, gdyż w innym przypadku przedłużający się konflikt może doprowadzić do „eskalacji jądrowej i przeliczenia się”.
•
W ostatnim czasie co najmniej dwa razy rozmawiali ze sobą sekretarz obrony USA Lloyd Austin i minister obrony Rosji Siergiej Szojgu; stało się to po raz pierwszy od maja.
Rozmawiali również przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów USA, gen. Mark Milley, oraz szef rosyjskiego Sztabu Generalnego, gen. Walerij Gierasimow. Pomińmy oficjalne komunikaty wydane po tych rozmowach, bo – jak to oficjalne komunikaty – niewiele one mówią. Na pewno nie rozmawiano w stylu: jak wy odpalicie bombę atomową, to i my odpalimy swoją.
Nieco wcześniej, bo na początku października, w telewizji ABC emerytowany admirał – nie byle kto, bo były szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, Mike Mullen – powiedział, że konieczne są negocjacje, a Stany Zjednoczone powinny uczynić wszystko, aby doprowadzić do rozmów i „rozwiązać ten problem”.
A dzieje się to w czasie, kiedy wpływowy kongresmen republikański ze stanu Ohio, Jim Jordan, twierdzi, że pieniądzom dla Ukrainy należy się dokładniej przyjrzeć, a nawet dokonać ich kontroli. I w tym samym czasie lider mniejszości w Izbie Reprezentantów, republikanin z Kalifornii, Kevin McCarthy, sugeruje, że jeśli Partia Republikańska zdobędzie większość w Kongresie, pomoc dla Ukrainy będzie zmniejszona.
Tak po prawdzie nikt dokładnie nie wie, ile pieniędzy poszło na pomoc dla Ukrainy. Mówi się o 60-70 miliardach dolarów. Trzeba byłoby zadać sobie wiele trudu, aby tę pomoc policzyć, a i tak byśmy wszystkiego nie wiedzieli, bo przecież klauzura „tajne” gdzieś w tej pomocy obowiązuje. Teraz ponownie przyznano jakieś „drobne” 250 milionów, a na styczeń szykuje się – bagatela – 40 miliardów. Pytanie, czy pieniądze i sprzęt rzeczywiście są dobrze wykorzystywane przez Kijów, jest tutaj coraz częstsze. Nie bez przyczyny uznaje się w Ameryce Ukrainę za najbardziej korupcyjny kraj w Europie. Wiadomo doskonale, przynajmniej służbom specjalnym, że część sprzętu wojskowego i amunicji trafia na czarny rynek, a część pieniędzy jest po prostu rozkradana. To budzi słuszne wątpliwości.
Wspomniany Kelvin McCarthy tłumaczył, że nie ma on na myśli pozbawienia Ukrainy pomocy i pozostawienia jej samej sobie. Ten ważny republikański polityk oznajmił, iż chce jedynie „większego nadzoru nad wszelkimi federalnymi pieniędzmi”. Dodał, że jeśli republikanie przejmą władzę w Izbie Reprezentantów, to „nie będzie to oznaczało automatycznego stemplowania prośby administracji o dodatkową pomoc dla Ukrainy”.
– McCarthy nie mówił: „Nie wydamy pieniędzy”. McCarthy mówił: „Będziemy rozliczani przed podatnikiem z każdego wydanego dolara” – powiedział jeden z polityków Partii Republikańskiej, znający tok myślenia McCarthy’ego. – Czek in blanco oznacza, że ludzie dostają wszystko, o co proszą. Mówimy, że będzie pewna myśl, będzie odpowiedzialność, a dolary podatników zostaną odpowiednio wykorzystane.
•
Nie wiemy, kto po listopadowych wyborach przejmie władzę w Kongresie. Wszystko wskazuje na to, że większość w Izbie Reprezentantów i Senacie będą mieli republikanie. Ale obecne wybory, także te lokalne, choćby wybory gubernatorów, nie dotyczyły spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa międzynarodowego. Pytania o te dwie kwestie nasilą się już na początku przyszłego roku, kiedy powoli będzie się rozkręcać kampania prezydencka. I pytania o Ukrainę, o pieniądze dla Ukrainy, będą coraz częściej stawiane. Obecne zapewnienia o pewnej i stałej pomocy dla Ukrainy ze strony Białego Domu i polityków wszelkiej maści już niedługo mogą nie mieć znaczenia.
Młody wyborca, ten od Facebooka i Antify, bardziej interesuje się genderyzmem, „wyrównywaniem szans” i naprawianiem „różnic rasowych” niż wojną na Ukrainie. Starszy wyborca zrozumie, że w Japonii może stacjonować 50 tys. amerykańskich żołnierzy, bowiem to Japończycy „urządzili nam Pearl Harbor” i niech nie podskakują. Ten starszy wyborca jeszcze zrozumie, że Amerykanie dopadną w Somalii czy Jemenie jakiegoś islamistę-terrorystę, bo to w końcu muzułmanie „urządzili nam 11 września”. Ci wyborcy, a ich pominąć się nie da, nie za bardzo kumają, o co na Ukrainie chodzi i dlaczego Ameryka ma się w to mieszać. I trudno im się dziwić.
•
Parę tygodni temu w niektórych tylko amerykańskich mediach pojawiły się bardzo ciekawe nagłówki: „Siły zbrojne USA w pełni przygotowane do wkroczenia na Ukrainę, by stoczyć wojnę z Rosją”. Trochę dziwne, że nie poświęcono temu wydarzeniu więcej uwagi.
Chodzi o to, że przerzucono do Europy, dokładnie do Rumunii, 5 kilometrów od granicy z Ukrainą, żołnierzy legendarnej amerykańskiej jednostki: 101. Dywizji Powietrznodesantowej, zwanej „Screaming Eagles”. Jednostka powstała jeszcze w 1918 r., ale na dobre zasłynęła w czasie II wojny światowej, głównie podczas lądowania w Normandii czy w bitwie w Ardenach. Ta jednostka była w Wietnamie i w czasie wojny w Zatoce Perskiej, przeprowadziła wiele akcji specjalnych, w tym wyjątkowo tajnych.
Teraz się podkreśla, że ci wysokiej klasy żołnierze pojawili się w Europie po raz pierwszy od czasu II wojny. Nie do końca jest to prawda, bo byli – w ograniczonym wymiarze – w Kosowie, aby wziąć udział w „operacji pokojowej” i aby przypilnować wyborów. To jednak nie jest teraz istotne.
Gen. John Lubas, zastępca dowódcy dywizji, podkreślił, że nie jest to „rozmieszczenie szkoleniowe”, ale raczej „rozmieszczenie bojowe”, z którego jego siły „muszą być gotowe do walki dzisiejszej nocy, w zależności od eskalacji sytuacji za granicą”.
Z kolei pułkownik Edwin Matthaidess, dowódca 2. Brygadowego Zespołu Bojowego, powiedział, że te oddziały są najbliższą jednostką amerykańską przybyłą nad granicę z Ukrainą.
Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, że wojska amerykańskie wejdą na terytorium Ukrainy. Nie jest jednak trudno wyobrazić sobie, że amerykańska pomoc – finansowa i wojskowa – dla Ukrainy zostanie zmniejszona.
Marek Bober
Zdjęcie
Żołnierze 101. Dywizji Powietrznodesantowej
fot. U.S. Army