czwartek, 21 listopada, 2024

Tęczowy zawrót głowy

Wojtek Wroceński

Tożsamość płciowa to subiektywne poczucie własnej płci, które u większości z nas jest zgodne z naszą anatomią. Są jednak i tacy, których dotyka pomyłka natury: mają ciała płci przeciwnej niż ta, do której wewnętrznie czują się przynależni. Nie akceptują siebie w tej roli i szukają możliwości, by być postrzeganym jako osoby o płci przeciwnej do tej, która jest im niejako przypisana. To ich właśnie określamy transseksualistami i to im poświęcona jest litera T w skrótowcu LGBTQQIP2SAA. Warto nadmienić, iż według najnowszych orzeczeń, jeżeli owo poczucie niezgodności nie powoduje smutku i cierpienia osoby nim dotkniętej, nie jest ono ani chorobą, ani też zaburzeniem. Gdy jednak stanie się ono przyczyną duchowych rozterek i męczarni, to wtedy określane jest jako dysforia (przeciwieństwo euforii) płciowa. Ta z kolei jest już zaburzeniem psychicznym i jako taka może wymagać leczenia. 

Warto zwrócić uwagę na subiektywizm w ocenie objawów, który powoduje, że kryteria diagnostyczne dysforii stwarzają swobodę interpretacyjną diagnostom; dla każdego z nas cierpienie i smutek ma inny wymiar, co samo w sobie może stanowić źródło kontrowersji i być przyczyną różnorodnych interpretacji. Dodajmy też, iż jedna z ostatnich prób oszacowania częstotliwości występowania transseksualizmu określa występowanie jednego transseksualnego mężczyzny na około 20 tys. dorosłych biologicznych mężczyzn; jedna transseksualna kobieta zaś przypada na 50 tys. dorosłych kobiet. W Polsce obserwuje się przewagę liczby kobiet (4-7 razy więcej) nad liczbę mężczyzn wyrażających dezaprobatę swej płci. Przy obecnym stanie wiedzy jedyną metodą leczenia (pomocy) dotkniętych tym zespołem osób jest korekcja płci, którą wykonuje się metodami chirurgicznymi oraz wspiera hormonalną farmakoterapią i psychoterapią. 

Transgenderowcy twierdzą jednak, iż jest ich (nas?) znacznie więcej i że w zasadzie każdy obywatel nosi w sobie buławę transseksualisty. Mają o tym świadczyć m.in. obserwacje tęczowych uczonych, według których to granica pomiędzy kobiecością a męskością jest płynna i nie bardzo wiadomo, kto jest kto; oprócz stuprocentowych mężczyzn są zniewieściali faceci, którzy w swoich zrachowaniach przypominają np. 60-procentowe kobiety. A zmaskulinizowane niewiasty to tak jak 50-procentowi gentelmani. Idąc tym tropem można twierdzić, iż granica pomiędzy np. kołem a kwadratem jest też płynna, chociaż nikomu nie przychodzi do głowy, aby np. wyposażać nawet najbardziej nowoczesne auta w elipsoidalne koła. Ale o karkołomności takiego rozumowania może następnym razem.

Drugim filarem tęczowej ofensywy jest twierdzenie, iż orientacja płciowa wynika przede wszystkim z oddziaływań środowiskowych i jest pochodną samoidentyfikacji, czyli można ją zmienić wbrew biologii. Liczy się otoczenie, indywidualne odczucia i tożsamość społeczna; konsekwencją takiego rozumowania jest redukcja pojęcia płci biologicznej, w której miejsce pojawia się określenie „płeć przypisana”. Mówiąc prościej wyznawcy transgenderyzmu są zdania, iż transseksualistą się bywa i można go wychować i wykształcić. Jest to pogląd sprzeczny np. ze stanowiskiem prezentowanym przez gejów i lesbijki, którzy twierdzą, iż orientacja homoseksualna ma źródło w biologii. To z nią się człowiek rodzi i jej nie można zmienić. Ale widać każdy orze jak może, jak mawia stare porzekadło.

Tymczasem nasza wiedza na temat przyczyn transseksualizmu jest ciągle w powijakach. Specyfika owego zaburzenia i fakt, że zjawisko to jest typowo ludzkie – nie występuje w świecie zwierząt i dlatego nie można stworzyć jego zwierzęcego modelu –zmusza badaczy do opierania się na dowodach pośrednich. Chociaż jednak nasza wiedza o pochodzeniu dysforii transpłciowej lub płciowej i homoseksualizmu jest ograniczona, to nie ma żadnego szczególnego powodu, by sądzić, że którekolwiek z tych zjawisk jest wrodzone, biologiczne lub niezmienne. Większość niezależnych politycznie, finansowo i kulturowo badaczy jest zdania, iż dla proponowanych przez tęczowych jasnowidzów zmian brak jest wystarczających podstaw naukowych; są one bardziej efektem nacisków lobbystycznych niż wynikiem akademickiego konsensusu. 

Nie zważając na powyższe, liberalno-demokratyczne towarzystwo stymulowane finansami fundatorów postanowiło uczynić wszystko, aby ten transseksualizm z posłusznych obywateli w mniej lub bardziej sprytny sposób wydobyć. A ponieważ trzeba zacząć jak najwcześniej, to noworodkom, nie zważając na wszelkie znaki na ziemi i w pieluchach, nie należy w akcie urodzenia określać płci urodzeniowej. Nijakiego rodzaju pociecha ma dorastać najpierw w nieświadomości, aby potem w miarę dojrzewania i edukacji transseksualnej zadecydować, jaką płeć sobie obrać. Nauczaniu służyć mają transgenderowe kreskówki, lekcje poświęcone zagadnieniom LGBT; napakowane książkami poświęconymi transgenderyzmowi biblioteki publiczne i kanały społecznościowe, np. YouTube, które opływają w morałach prawionych przez celebrytów gloryfikujących i afirmujących ideologię swobody płciowej.

Pomocne w tych przeobrażeniach ma być wychowanie „gender neutral”, czyli tendencja, aby nie wpływać na dziecko w zakresie ubioru czy zabawek związanych z daną płcią. Pomysłodawcy zapominają przy tym, iż może być ono przyczyną występowania zaburzeń rozchwiania własnej tożsamości seksualnej w życiu dorosłym, co zostało udowodnione w badaniach naukowych. Ale pewnie inicjatorom tęczowej nagonki o to biega.

Ponieważ duży wpływ na rozwój idei mają rodzice i nauczyciele, to według ideologów płciowej pieriestrojki powinni oni zachęcać młodzież do bycia „trans”. Dostrzeżenie przez rodziców, że ich syn „to tak naprawdę dziewczynka”, jest uznawane za społeczną mądrość, a bycie tolerancyjnym rodzicem jest dużym wyróżnieniem gloryfikowanym w mediach i na społecznościowych środkach masowego ogłupiania. A niepokorni rodziciele są wystawiani pod pręgierz opinii publicznej, wzywani do placówek szkolnych i szkoleni, aby się dowiedzieć, jak prawidłowo wychowywać swoich milusińskich. 

Kreująca się nowa moda i styl bycia są coraz bardziej popularne w środowiskach młodzieżowych. Bycie „trans” jest lansowane przez świat popkultury i masowe media, a wiara w „binarność”– podział na dwie odrębne, przeciwstawne wobec siebie płcie – męską i żeńską– staje się coraz bardziej nienormalna. 

Bycie „trans” jest wyznacznikiem nowoczesności i – co ciekawe – dotyczy najczęściej młodych dziewcząt nieakceptujących swojego wyglądu i płci. A społeczna bańka mydlana, w której tkwią, afirmuje ich wyobrażenie o sobie i przekonuje, iż powinni coś z tym zrobić. W kontekście nastolatek twierdzących, że już nie chcą być kobietami, warto zwrócić uwagę na fakt, iż jest to zjawisko podobne do fali anoreksji, która była plagą środowisk młodzieżowych kilkadziesiąt lat temu i która wynikała z braku akceptacji dla swojej anatomii. W obu przypadkach ofiarami nowych trendów najczęściej padały białe uczennice prestiżowych liceów. Tam była to błędna ocena masy ciała, tu —promowany przez subkulturową modę brak akceptacji dla biologicznej płci. Świadczy o tym skokowy wzrost statystyk medycznych zaburzeń tożsamości płciowej właśnie wśród nastolatek; w ciągu dekady liczba dziewcząt zgłaszających się do klinik zmiany płci czy po terapię hormonalną wzrosła lawinowo. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można wnioskować, iż ta tendencja nie ma nic wspólnego z biologią, a bierze się z mody rówieśniczej lansowanej przez media i wspieranej przez Internet i środki masowej komunikacji. Zawarta w ideologii gender moc kulturowej mody kieruje też myśl i praktykę psychiatryczną w fałszywych, a nawet tragicznych w skutkach kierunkach. Nikt nie sprawdza prawdziwych przyczyn rozterek wieku dorastania nastolatków, a ich problemy są wrzucane do worka „zmiana płci rozwiąże wszystko”. Hormonalna terapia i zabiegi zmieniające płeć są łatwo dostępne, a liczba „specjalistów od zmiany płci”, robiących biznes na naiwności i kłopotach młodych ludzi, rośnie jak przysłowiowe grzyby po deszczu. 

Departament Zdrowia i Opieki Społecznej Stanów Zjednoczonych wyszedł naprzeciw tęczowym gustom i zgłosił propozycję legislacyjną, wedle której tzw. leczenie hormonalne i operacje zmiany płci byłyby uznane za „niezbędną opiekę medyczną afirmatywną względem płci”. Praktycznym skutkiem wejścia ustawy w życie byłoby pokrywanie kosztów tych „zabiegów” przez wszystkich ubezpieczycieli. W tym modnym szaleństwie nikt nie chce pamiętać, iż ingerencja w organizm i psychikę młodzieży nigdy nie pozostanie bez echa w dorosłym życiu, a jej konsekwencje trudne są do przewidzenia.

Proponowany przez tęczową rewolucję medyczno-ideologiczny eksperyment na tkance społecznej świadczy o braku odpowiedzialności i zupełnej ignorancji wiedzy i przekazywanych z pokolenia na pokolenie doświadczeń. Ten brak wiedzy i lekceważenie materialnego i duchowego dorobku ludzkości powoduje, że „rewolucjoniści” stają się głośni, gwałtowni i podejrzliwi. A gdy to nie skutkuje, straszą argumentami transfobii, homofobii, rasizmu i czegoś tam jeszcze, które traktowane są jak kij bejsbolowy na tych wszystkich, którzy nie afirmują określonej wizji świata i nie akceptują coraz większego katalogu przywilejów dla tej mniejszości. To dla nich większość społeczeństwa jest zawalidrogą w marszu do tęczowej przyszłości. 

Wojtek Wroceński

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze