piątek, 22 listopada, 2024

Portret z historią

Czesław Czapliński

Jacek Gulla (ur. w 1948 w Krakowie, zm. 14.XI.2021 w Nowym Jorku) – artysta malarz, filozof, poeta.

Urodzony i wychowany w Krakowie, gdzie uczęszczał do Liceum Plastycznego, uczestniczył w ruchu hipisów w latach 60-ych, opisany w książce Kamila Sipowicza Hipisi w PRL-u, przyjaźnił się z Tadeuszem Kantorem.

– Malarzem uczyniły mnie arrasy jagiellońskie – wspominał Gulla. – Gdy je ujrzałem na Wawelu po ich powrocie z Kanady, z odległości kilkunastu kroków Bóg był Bogiem, Noe – Noem, pantera – panterą. Wystarczało jednak podejść bliżej, żeby i Raj, i Wieża Babel, i Potop okazały się strumieniami różnobarwnych nitek, takich samych, jakimi moja Babcia cerowała me skarpetki.

Pierwsze publikacje Gulli w Polsce, m.in. w popularnym w latach 70-ych miesięczniku literackim Nowy Wyraz, zapowiadały wielki talent. Związany był z artystyczną awangardową bohemą krakowską i warszawską oraz środowiskiem hippies.

W 1972 r. wyjechał do Nowego Jorku, gdzie mieszkał do śmierci, należąc do artystycznej bohemy; nakręcono o nim film pt. Jacka Gulli żywot w NYC-OŚCI.

W poemacie Z dziejów pędzla Gulla pisał: 

„(…)Przed wyjazdem do NYC byłem w Krakowie członkiem ZPAPu. 

Wprowadzał mnie J. Bereś i H. Stażewski 

A o Tadeuszu Kantorze myślę i piszę z głęboką wdzięcznością 

Jako że w furiach unosił się przed Cricotem jak ojciec mój nade mną

Gdy po ścianach po obrazach cienie miotał szarpiąc pod szyją krawat”.

Na przestrzeni moich 40 lat w Nowym Jorku, moje i Jacka Gulli drogi przecinały się kilka razy. Właśnie wówczas powstało kilka portretów, które po latach nabrały wartości z różnych względów.

Pierwszy portret zrobiłem mu w maju 1982 r. na szerokiej, reprezentacyjnej Park Avenue w Nowym Jorku. W tle samochody, które już dziś należą do zabytków, a Gulla młodzieniec. Niebywałe, w tym samym czasie spotkanie z Elżbietą Czyżewska w centrum kilkumilionowego miasta. Nic dziwnego, że powitanie było wylewne…

Ale bezwzględnym hitem jest portret Tadeusza Kantora i Jacka Gulli z października 1985 r. Kantor przyjechał wtedy ze spektaklem Niech szczezną artyści do nowojorskiego Teatru La MaMa, gdzie go fotografowałem na próbach. Pojawił potem w Polskim Instytucie Naukowym, gdzie po latach spotkał się z Jackiem Gullą i powstał portret – zderzenie dwóch osobowości. 

Jacek Gulla publikował w amerykańskich i polskojęzycznych periodykach literackich, m.in. w prestiżowej Oficynie Poetów i Malarzy. Jako poeta pisał zarówno po polsku, jak i angielsku. Niektóre jego teksty jak np. „Ginsberg/Gulla Story” mają dzisiaj nieocenioną wartość dla historii literatury.

Jacek Gulla otrzymał i przyjął nagrodę czasopisma Poetry & Paratheatre (2013) w dziedzinie sztuki, w kategorii „Poezja”. Należy podkreślić, że projektodawca Nagrody P&P nigdy nie widział Jacka Gulli i nie znał go osobiście, a sama nagroda jest niekomercyjna i dotyczy wyłącznie sztuki. Została przyznana poecie na podstawie analizy samych tekstów literackich. Jacek Gulla zaliczany jest do współczesnej awangardy.

Irwin Allen Ginsberg (1926-1997), amerykański poeta i pisarz, w latach 50. był częścią ruchu poetów „Beat Generation”. Był przyjacielem pisarzy Jacka Kerouaca i Williama S. Burroughsa, a później zaprzyjaźnił się z muzykami Bobem Dylanem, Donovanem, Johnem Lennonem i Yoko Ono oraz wieloma innymi celebrytami. Spotkałem go i fotografowałem w PEN Clubie w Nowym Jorku, przychodząc tam z Jerzym Kosińskim. Ale o wizycie Allena Ginsberga w Krakowie dowiedziałem się z opowieści Jacka Gulli: 

– Historia z autografem Allena Ginsberga na ścianie w legendarnej kuchni Niemczyków. Krzysio sam go sobie tam wyskrobał kilka lat po wizycie amerykańskiego poety, kiedy w Polsce pojawili się hipisi, żeby ich podporządkować sobie, żeby ich uwodzić ważnością swej osoby. A to przecież nie kto inny, ale właśnie ja sprawiłem, że Allen spędził na Siemieńskiego swą, jak się miało okazać, niezapomnianą noc. O hipisach made in USA nikt jeszcze wtedy w PRL-u nie słyszał. Polityka zaczęła się o nich rozpisywać, w najpozytywniejszych terminach marksowskiej krytyki kapitalizmu, dopiero przy okazji antywojennej burzy w Chicago w ’68, więc datę, łatwo sprawdzalną w annałach MSW, kiedy bard beatników i autor wstrząsającego „Skowytu” odwiedził Kraków, należy cofnąć do wiosny ’65 albo ’66 roku.  

Zupełnie ślepy traf sprawił, że swego przyszłego przyjaciela nowojorskiego poznałem dzięki Alberto Brandt Pimentellowi, na ulicy Floriańskiej, pewnego wiosennego popołudnia, w proletariackim tłoku. W pierwszej chwili pomyślałem, że to zły sen, że stanąłem oto przed duchem brodatego Karola Marksa i że lada moment Kraków rzuci się na niego w porywie mściwego szału, wściekły na osiągnięcia PRL-owskiego socjalizmu realnego. Trzeba było faceta ratować. Prowadził Alberto, do złudzenia przypominający von Aschenbacha z Śmierci w Wenecji Viscontiego i dobrze już obeznany ze Starym Miastem. Na nic jednak zdał się jakże rzadki w tamtym okresie egzotyczny wygląd cudzoziemców i ich paradny angielski. Odźwierny przed „Kaprysem”, gdzie chcieliśmy zjeść obiad, obrzucił nas krytycznym spojrzeniem i zażądał, że jeśli chcemy, aby nam otworzył szklane wrota, obwieś nie wiadomo skąd musiałby się najpierw wykąpać, ogolić i wdziać krawat. Tłumaczenie tego warunku z polskiego na angielski nie przeszłoby mi przez usta. Ruszyliśmy dalej. W Hotelu Polskim jednak, gdzie Allen miał zarezerwowany pokój, spotkało nas równie obraźliwe żądanie. 

Wstrząśnięty, a raczej do szpiku kości zawstydzony reakcjami mych rodaków, wcisnąłem w dłoń szczerze dobremu i uczynnemu Wenezuelczykowi klucz do mieszkania Niemczyków, gdzie miałem wówczas pracownię malarską, tłumacząc, że ja sam tej nocy wrócę spać w domu mego ojca. Któż mógłby przewidzieć coś takiego? Jak z biegiem lat „ołtarzowa” kostka margaryny z zapałkami płonącymi w niej jak knoty świec, czyli pseudotybetańskie dzieło Allena w kuchni Niemczyków, przyćmi blaskiem, w kultowych wymiarach, perłę krakowskiego wczesnego renesansu, ołtarz Wita Stwosza.

Z chlebaka przewieszonego przez ramię, bard beatów wyciągnął sznur buddyjskich dzwonków i przy ich rytmicznym wtórze zaintonował dźwięcznym barytonem: Hare Krishna, Hare Krishna. W uszach chorej pani Niemczyk zabrzmiało to jak „Harem Krzysia, Harem Krzysia”, więc jak mogła najgłośniej, zawołała o ciszę ze swego łoża boleści. Zawołała po francusku, raz, drugi, trzeci, a że amerykański poeta nie znał francuskiego, więc ignorował prośby i skargi umierającej kobiety z miną świętego, któremu doczesna rzeczywistość jest li tylko przeszkodą w pełnej samorealizacji. 

Pamiętam, ale się nie ucieszył, kiedy go zapytałem o tamtą noc, wiele lat później, już tu, przy okazji pierwszego spotkania w drukarence poetów z Poetry Project. Znałem tamtą noc w najdrobniejszych szczegółach, z plotek i mitów Krakowa, lecz głównie z narzekań schorowanej kobiety, żeby nigdy więcej podobnych „typów spod ciemnej gwiazdy” do niej nie przysyłać. 

To przy tejże właśnie okazji Allen dotknął mnie jeden jedyny raz w swym życiu, kładąc mi palec na usta, abym się uciszył i nie wspominał tamtej nocy już więcej…”.

Najnowsze