Robert Strybel
Prezydent USA Joe Biden może uznać niedawną wizytę we wschodniej Europie za swój osobisty sukces. Do historii przeszło już jego orędzie do narodu polskiego wygłoszone w ogrodach Zamku Królewskiego z okazji 1. rocznicy putinowskiej agresji na Ukrainę. Powiedział tam m.in.: „Będziemy bronić suwerenności narodów i demokracji; co do tego nie powinno być żadnych wątpliwości. Nasze wsparcie dla Ukrainy nie będzie zachwiane, a zobowiązania NATO to święta przysięga obronienia każdej piędzi terytorium krajów sojuszu”.
„Rok temu świat stanął przed możliwością upadku Kijowa. Właśnie wracam z wizyty w Kijowie i mogę przekazać, że Kijów trzyma się mocno, Kijów pozostaje dumny, Kijów trzyma głowę wysoko, a przede wszystkim pozostaje wolny” – podkreślił prezydent USA. „Gdy Rosja zaatakowała, nie tylko Ukraina, ale cały świat został poddany próbie, Europa, Ameryka i NATO zostały poddane próbie, wszystkie demokracje stanęły w obliczu próby. Rok później znamy odpowiedzi: zareagowaliśmy, jesteśmy silni i zjednoczeni, i świat nie odwraca wzroku”. Parokrotnie podczas wizyty powtórzył, że będziemy pomagać „tak długo jak będzie trzeba” (as long as it takes). Słowa te stały się niemalże mottem Bidena.
Mimo że mogło to wyglądać na kaprys podjęty w ostatniej chwili, nieoczekiwane pojawienie się prezydenta USA w Kijowie było poważną, wielowariantową operacją logistyczną, planowaną przez wiele miesięcy. Zależnie od sytuacji scenariusz mógłby zostać w każdej chwili zmieniony. Spotkanie z Zełenskim mogłoby się odbyć na granicy polsko-ukraińskiej albo we Lwowie, albo ze względów bezpieczeństwa porzucone w ogóle, ale sam Biden przejawiał wielkie parcie na wizytę w dobrze mu znanym Kijowie.
Wprawdzie prezydenci USA odwiedzali już pogrążone w wojnie Irak i Afganistan, ale tam sytuację kontrolowali Amerykanie. Ponieważ w Ukrainie nie ma wojsk USA i trwa tam nieprzewidywalna wojna, wszystko musiało się odbyć w warunkach wielkiej konspiracji. Biden poleciał nie do Polski, lecz do Niemiec, gdzie dla niepoznaki przesiadł się z prezydenckiego Air Force One w samolot Boeing 757 zwykle używany przez wiceprezydenta USA. Poleciał nim do Rzeszowa, gdzie przesiadł się do specjalnego pociągu, którym po 10 godzinach dotarł do stolicy Ukrainy. Po Kijowie podróżował nie „Bestią”, wielkim, ośmiotonowym, opancerzonym Cadillakiem, lecz zwykłym, białym, cywilnym SUV-em.
Czy zabiegi te warte były tyle zachodu? Prezydent USA zaskoczył świat, kiedy niespodziewanie pojawił się w Kijowie u boku prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. Nie uszedł uwadze nie tylko światowym politykom i ekspertom, ale także wielu szeregowym konsumentom wiadomości ten oto oczywisty kontrast: „car” Władimir ukrywa się pod ziemią jak szczur w promienioodpornym schronie kremlowskim, a nielicznych gości bezpiecznie przyjmuje po przeciwnej stronie pięciometrowego (16-stopowego) stołu. Natomiast pośród wyjących syren przeciwlotniczych Biden i Zełenski spacerują sobie po Kijowie jak gdyby nigdy nic. Chyba niejednemu obserwatorowi przyszło na myśl, że najwyraźniej zagrali Putinowi na nosie! Jak podała telewizja CNN, rosyjscy wojskowi i dziennikarze skrytykowali władze na Kremlu za to, że nie były w stanie powstrzymać prezydenta USA Joe Bidena przed wizytą w Kijowie. Ponieważ nie wypadało w tym kontekście wymieniać nazwiska Putina, dziennikarz Siergiej Mardan wolał chwyt Bidena nazwać „demonstracyjnym upokorzeniem Rosji”. Imiennie krytykować „wielkiego wodza” to niezdrowo!
Przed wystąpieniem prezydenta USA za kuloodporną szybą w ogrodach Zamku Królewskiego odbyły się w Pałacu Prezydenckim dwustronne rozmowy polsko-amerykańskie, najpierw w cztery oczy, a następnie w rozszerzonym gronie. Wiadomo, że Polsce chodzi o większą obecność militarną USA na swojej ziemi. Niby bezpieczeństwo już zapewnia Polsce parasol ochronny NATO, mimo to kraj się zbroi jak jeszcze nigdy, a ponadto przy większej ilości wojsk amerykańskich będzie się czuł bezpieczniej. Tak na wszelki wypadek. Czy nie jest to jakaś powracająca głęboko zakodowana refleksja po tym, jak gwarancje brytyjsko-francuskie nie powstrzymały Hitlera w 1939 roku?
Ostatnim oficjalnym etapem pobytu Bidena na polskiej ziemi był nadzwyczajny szczyt B9, czyli Bukaresztańskiej Dziewiątki. Organizacja ta zrzesza dziewięć państw wschodniej flanki NATO: Polskę, Rumunię, Estonię, Litwę, Łotwę, Słowację i Węgry, Bułgarię oraz Czechy. Powstała z inicjatywy Polski i Rumunii w odpowiedzi na nielegalną putinowską aneksję Krymu w 2014 r. Wówczas znany jako ukrainofil z powodów osobistych Biden zwrócił się do prezydenta Obamy z pytaniem, jak należy na to zareagować? Według relacji samego Bidena Obama go wysłał do Europy, żeby do wspólnej reakcji na tę prowokację przekonał Niemcy i Francję. Kanclerz Merkel nie chciała o tym słyszeć, a Paryż jej sekundował. Kto wie, czy ostra reakcja Zachodu nie potrzymałaby wówczas agresywnych zapędów Putina? Ówczesne banalne protesty i mało skuteczne sankcje nie przytemperowały neoimperialnych ambicji „carka” Władimira. Wręcz przeciwnie, raczej przekonały go, że może bezkarnie nadal najeżdżać kraje regionu.
Na szczycie B9 dyskutowano o zagrożeniach w tej części Europy i sposobach ich zwalczania. Także podkreślano wielką wartość wspólnych działań krajów sięgających od Bałtyku po Morze Czarne. Wartość dodaną była sama obecność Joe Bidena, który sprawił, że choć na krótko oczy świata były zwrócone ku Warszawie. Na pewno nie brakło takich, którzy po raz pierwszy dowiedzieli się, że takie coś jak B9 istnieje. Może ktoś sobie przypomniał, że to kraje takie jak Polska, Litwa czy Rumunia od dawna przestrzegały Europę przed rosyjskim zagrożeniem. Zachód, który nie żył przez 45 lat pod sowieckim butem, uważał to za przejaw niezdrowej rusofobii.
Szczególnym beneficjentem wizyty Bidena była Polska. Już bowiem od prezydentury Lecha Kaczyńskiego Warszawa usiłowała zwrócić uwagę na odradzający się rosyjski imperializm. Obsadzone rosyjskimi wojskami Naddniestrze, zmilitaryzowana enklawa na terenie rzekomo suwerennej Mołdowy. Mord wielu tysięcy Czeczeńców i dewastacja ich kraju. Aneksja przez Rosję dwóch regionów Gruzji i pamiętne przemówienie w Tbilisi prezydenta Lecha Kaczyńskiego: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę” – przestrzegał.
Ale wówczas mało kto brał to sobie do serca. Dopiero podczas rozpętanego przez Putina kryzysu energetycznego, widma niedogrzanych zimą mieszkań i niebotycznie drogiej benzyny zaczęły się rozlegać głosy: „dlaczego myśmy ich nie słuchali?”. Wówczas bowiem Rosja była uważana za źródło niedrogich surowców energetycznych i lukratywnych kontraktów biznesowych. Przez miniony rok z kraju, któremu niepraworządna Bruksela zarzucała brak praworządności, Polska coraz częściej okazywała się liderem, frontowym graczem czy, jak powiedział sam Biden, „wzorem do naśladowania”. Nazwiska prezydenta Dudy, premiera Morawieckiego czy ministra obrony Błaszczaka odmieniano przez wszystkie przypadki. Rzadziej Kaczyńskiego, ale to nie jego rola. Dobry strateg głównie działa koncepcyjnie, za kulisami, nie w świetle reflektorów.
Wizyta Bidena wzmocniła Polskę wizerunkowo, ale czy wzrosła przy tym pozycja prezydenta USA? Z perspektywy europejskiej na pewno tak, ale z amerykańskiej niekoniecznie. Tak przynajmniej uważa politolog prof. Michael McFaul z Uniwersytetu Stanford. Jego zdaniem Biden „nie odsłonił żadnych konkretnych, nowych sankcji, systemów militarnych czy pakietów wsparcia ekonomicznego”. Ponadto „przesłanie wypływające z jego wypowiedzi było bardziej skierowane do Europy niż do USA” – uważa McFaul, były ambasador USA w Moskwie. Amerykańskiej opinii publicznej chyba nie należy lekceważyć w świetle nadchodzących wyborów. Tym bardziej że w porównaniu z trzecim miesiącem po agresji na Ukrainę poparcie dla wojskowego i finansowego wsparcia USA dla napadniętego kraju Ukrainy spadło z 60 proc. do 48 proc., jak wynika z niedawnego sondażu.
Kluczowym graczem w tym wszystkim jest oczywiście Putin. Jak powiedział ostatnio sekretarz stanu USA Blinken: „Jeśli Rosjanie przestaną walczyć, skończy się wojna. Jeśli Ukraińcy przestaną walczyć, skończy się Ukraina”. Niestety w ostatnim orędziu o stanie państwa Putin nie przedstawił żadnych sposobów na przełamanie wojennego impasu. Powtarzał te same wyświechtane, wojownicze poglądy, jakie głosi od roku o walce z „neonazistami ukraińskimi”. Wszystko na to wskazuje, że wojna będzie się nadal przeciągać.