Robert Strybel
W Polsce pojęcie „woke” znane jest garstce czytelników lewicujących pism takich jak Kultura Liberalna, amerykanistom i innym profesorom nauk społecznych oraz amatorom wiadomości zaatlantyckich. Nic w tym dziwnego, gdyż w samych Stanach Zjednoczonych do niedawna wyraz ten nic nie mówił większości Amerykanów. Pochodzi bowiem z gwary czy żargonu murzyńskiego getta. Niegramatyczne wyrażenia typu „be woke” czy „stay woke” zachęcały do stałej czujności wobec dyskryminacji rasowej i innych zjawisk uważanych przez Murzynów za groźne, z brutalnością białych policjantów wobec ciemnoskórej ludności na czele.
Pojęcie wokeizmu zaczęło przenikać do świadomości ogólnoamerykańskiej dopiero po 2014 roku, kiedy w miejscowości Ferguson w stanie Missouri podczas sprzeczki biały policjant zastrzelił 18-letniego Murzyna. Różnią się wersje świadków co do dokładnej sekwencji wydarzeń, ale ważniejsze od szczegółów wydają się konsekwencje. Do nich przyczyniło się jeszcze parę podobnych sytuacji, zwłaszcza śmierć z rąk białego policjanta czarnoskórego recydywisty George’a Floyda w Minneapolis w 2020 r.
Wybuchły protesty w wielu miastach amerykańskich, także za granicą, a w USA z antyrasistowskiego ruchu BLM (Black Lives Matter = liczy się murzyńskie życie) wyłoniły się ciemnoskóre hordy plądrujące sklepy, podpalające zaparkowane samochody i bezczeszczące napotkane po drodze pomniki. Rzucał się w oczy nie tylko brak potępienia tych przestępstw ze strony poważnych polityków i większości mediów amerykańskich, ale także ich wyrazy poparcia dla tego ruchu. Zastanawiające mogło się też wydawać podpięcie się ruchu wokeistów pod lobby promujące dewiacje seksualne LGBT, ale podczas rewolucji sojusze bywają koniecznością.
Z perspektywy trwającej obecnie rewolucji neomarksistowskiej (socjalistycznej, anarcho-lewicowej, lewackiej, postępowej, progresywistycznej – niepotrzebne skreślić) było to posunięcie nieuniknione. Murzyni w Ameryce stanowią zaledwie ok. 14 proc. ludności, homoseksualistów jest jeszcze mniej, ale dzięki nieustannej, widocznie przekonującej i skutecznej propagandzie, poparcie dla BLM jeszcze w 2022 r. wynosiło 55 proc., choć spadło z 66 proc. w okresie tuż po śmierci Floyda. Poparcie dla LGBT tylko rośnie, m.in. akceptacja „małżeństw” jednopłciowych wzrosła z 27 proc. w 1996 r. aż do 71 proc. w 2022. Wśród młodych Amerykanów w grupie wiekowej 18-30 lat poparcie dla adopcji dzieci przez pary homoseksualne wynosi aż 80 proc. Dodajmy, że ponad połowa młodych Amerykanów w przedziale wiekowym 16-23 popiera socjalizm, choć zapewne tylko nieliczni wiedzą, co to takiego. Warto tu dodać, że współczynnik inteligencji młodzieży amerykańskiej od wielu dziesięcioleci systematycznie spada, czyniąc ją tym podatniejszą na modną, uwodzicielską propagandę lewactwa.
Do rzeszy młodych Amerykanów wchodzących w skład tej wciąż rozszerzającej się „wojny kultur” można też zaliczyć radykalnych klimatowców oraz aktywistów promujących bardziej liberalne prawo imigracyjne. Wszystkie te lewackie grupy cieszą się poparciem „politbiura” Partii Demokratycznej, czyli Krajowego Komitetu Demokratycznego. Ruchy te są częścią trwającego procesu rewolucyjnego, który może jeszcze mieć przed sobą ładnych kilka dziesięcioleci. A powstał w latach 20. ub. stulecia w Republice Weimarskiej we Frankfurcie nad Menem.
Tam tzw. Szkołę Frankfurcką, grupę marksistowskich filozofów przeważnie żydowskiego pochodzenia, przerażał skąpany krwią praktyczny marksizm Leninów, Stalinów, Trockich itp. Z wiadomych przyczyn nadejście ery Hitlera przeraziło ich jeszcze bardziej i w porę zdecydowali się wyemigrować. Swój pokojowy marksizm zamierzali rozwijać w Ameryce, gdzie zainstalowali się na różnych uczelniach. Sęk w tym, że robotnik amerykański nie marzył o rewolucji, która obali kapitalizm, bo miał wpływowe związki zawodowe. I gdzieindziej na świecie tylu robotników miało własne samochody? Frankfurtowcom pozostało rozwijanie swoich neomarksistowskich teorii, że rewolucję należy przeprowadzić cierpliwie, bez pośpiechu nie wśród proletariatu, nie na barykadach, lecz na uczelniach, w wydawnictwach, mediach, kulturze i przemyśle rozrywkowym. Byli to bowiem pokojowo nastawieni intelektualiści, nie w gorącej wodzie kąpany motłoch ani rebelianci z nizin spoczynkowych. Zrazu jednak ich poglądy i rozważania nie budziły większego zainteresowania.
Wreszcie nadeszły lata 60. W zbliżonym czasie nastąpił wybuch murzyńskiego ruchu praw obywatelskich, rewolucja seksualna i druga fala feminizmu. Nastali hippisi odurzający się marychą, zafascynowani socjalizmem, wolną miłością i pisaniną czołowych Frankfurtowców Adorna i Marcuse’a oraz spokrewnionego ideowo egzystencjalisty Sartre’a. Przeciwko wojnie wietnamskiej powstał potężny, zazębiający się z pacyfistycznie nastawionymi hippisami ruch antywojenny.
Nie wszystko jednak rozwija się linearnie. Wojna się zakończyła, a antymaterialistyczni hippisi w ciągu disięciolecia w większości przeobrazili się w „japiszonów” („yuppies” – akronim od „young upwardly mobile”), czyli twardogłowych konsumentów-materialistów. Tym niemniej na ogół zachowali takie lewackie skłonności jak niechęć do tradycyjnej rodziny, osób starszych, religii i patriotyzmu i nie porzucili narkotyków. Wszystkie skrzydła trwającej anarcho-lewackiej rewolucji (lewactwo polityczne, woke, gender, klimatolodzy, LGBT, ateiści i antyklerykałowie, lobby proimigracyjne itp.) łączy zamiłowanie do neologizmów językowych i manipulowania znaczeniami słów, co jest typową cechą każdej, zwłaszcza lewicowej, dyktatury.
Walczący jako ochotnik po stalinowskiej stronie hiszpańskiej wojny domowej lat 30. brytyjski dziennikarz George Orwell od podszewki poznał kłamliwość komunizmu. Formacja praktykująca totalny zamordyzm twierdziła, że reprezentuje wolność, demokrację i postęp. Stąd zrodziła się „nowomowa” jego futurystycznej powieści Rok 1984. W niej Orwell satyryzował wymyślone przez siebie totalitarne państwo Oceanię (czyli socjalistyczną Anglię), gdzie wydział propagandy nazwał Ministerstwem Prawdy, a sekcję przygotowującą wojnę – Ministerstwem Pokoju. Niesfornych torturowano w murach Ministerstwa Miłości. Dzisiejsi postępowcy także majstrują przy języku. Niegdyś wymyślili tzw. poprawność polityczną, czyli karnawał eufemizmów. Na osobę upośledzoną fizycznie nie wolno mówić kaleka, inwalida czy nawet niepełnosprawny, lecz „physically challenged” (zmagający się z wyzwaniem fizycznym). A zamiast „garbageman” (śmieciarz), lepiej powiedzieć „sanitation engineer”. Trzeba też dążyć do neutralności płciowej i nigdy nikogo nie pytać o męża czy żonę, lecz o „partner”. W Polsce nieliczni jak dotąd amatorzy tej nowomowy zastępują wyraz „kobieta” określeniem „osoba z macicą”.
Choć trudno uwierzyć, ale cała ta dziecinada traktowana jest ze śmiertelną powagą przez rosnące na Zachodzie zastępy „postępowców”. Na tyle, że z owej „poprawności” zrodził się egzekwujący system karny o nazwie cancel culture (kultura kasowania?). Osobnik naruszający lub ignorujący kanony „poprawności” naraża się zarówno na ostracyzm towarzyski, jak i pominięcie przy awansie, a nawet utratę pracy. A co będzie, gdy ta swoista „sprawiedliwość” się zaostrzy?!
Cały ten majdan „postępowości” kupuje bezkrytycznie pokolenie „śnieżynek” (snowflakes), które osiągnęło pełnoletniość po roku 2010. Są to rozpieszczone, obrażalskie maminsynki (i tatusincóreczki) z dobrych domów, które wszędzie wożono i we wszystkim wyręczano. Śnieżynki czują się wyjątkowe, choć z niczym nie musiały się w życiu zmierzyć. Wolą siedzieć w domu ze swoją nieodłączną e-gadżeterią niż wyjść na świeże powietrze. Żyją w bańce, chroniąc się przed poglądami niezgodnymi z własnymi, a na uczelniach domagają się specjalnych stref bezpieczeństwa, gdzie nikt ich nie będzie krytykować czy niepokoić. I to jest pokolenie, które wkrótce będzie rządzić krajem!
Przełomowy moment toczącej się wojny kultur wydarzył się 6 stycznia 2021 r., kiedy to zwolennicy Donalda Trump przypuścili szturm na Kapitol i po raz pierwszy urzędujący prezydent USA został obłożony cenzurą prewencyjną. Giganci technologii zmówili się, że wyłączą co trzeba, aby nie dopuścić Trumpa do głosu. To, że prywatne koncerny odważyły się na tak ryzykowne posunięcie, świadczy o ich poczuciu własnej siły. Finansowo to jest nawet uzasadnione. Szacuje się, że technologiczna wielka piątka – Google, Apple, Facebook, Amazon i Microsoft – ma łączną wartość ponad $7 kwadrylionów (polski kwadrylion to jedynka i 24 zera). Zaś cały budżet federalny USA zamyka się w granicach „zaledwie” $4,6 kwadryliona.
Jeszcze niedawno wielki biznes (koncerny przemysłowe, banki, handel wielkosieciowy itp.) hołdował spokojowi publicznemu w przekonaniu, że wszelkie zamieszki, bunty i inne niepokoje są „bad for business”. Jednakże giganci kapitalizmu zaczęli podliczać i widocznie doszli do wniosku, że przyszłe megazyski obecnie znajdują się po „tęczowo-socjalistycznej” stronie społeczeństwa.
Czy gdzieś po drodze do sorosowej bezbożnej, antyrodzinnej, rasowo wymieszanej i hedonistycznej „utopii” jakiś Dyrektoriat Pięciu Gigantów rzeczywiście zastąpi istniejący system? Wydaje się raczej, że jako atrapy na dłużej pozostaną wybory, Kongres, ustawy, prezydenci itp. atrybuty obcnego rządenia, choć faktyczną władzę sprawować będą za kulisami owi giganci. A może to wszystko gdzieś po drodze się wykolei i rozsypie? W historii tak z utopiami bywało.
Robert Strybel