poniedziałek, 25 listopada, 2024

Wciąż mamy apetyt na życie

Z Januszem Miką, liderem zespołu Genezyp Kapen, rozmawia Marek Bober.

Marek Bober: W piosence „Dobrzy kumple” z ostatniej płyty śpiewasz o tym, że ci kumple już minęli – nakombinowali, oszukali, zapomnieli. Że „pozostały tylko słowa”. Czy reaktywacja zespołu to tęsknota za dawnymi latami?

Janusz MikA: Naszemu pokoleniu przyszło dojrzewać w trudnych warunkach komuny i stanu wojennego, w Polsce, która była szara i beznadziejna. Z drugiej strony, byliśmy młodzi, dynamiczni i chcieliśmy zmieniać świat, dlatego – prawdopodobnie – te wspomnienia nie są takie złe, jakby mogło się wydawać. Z kilkuletnim opóźnieniem w stosunku do Zachodu rodziły się nowe trendy w sztuce, także muzyce, która była bezkompromisowa, buntownicza, adekwatna do czasów, w których trzeba było jasno opowiedzieć się, zająć stanowisko. „Dobrzy kumple” to akurat przykłady sytuacji, kiedy niektórzy koledzy nie zachowali się jak trzeba, zresztą niezależnie od ustroju. To w większym stopniu ocena ich postaw nastawionych na doraźną korzyść lub chęć zaszkodzenia innemu człowiekowi. Tęsknota za młodością? I tak, i nie. Starzejemy się godnie, w rockandrollowym rytmie, świadomie i konsekwentnie, kontynuując młodzieńcze marzenia.

– Genezyp Kapen powstał w 1985 r., występował do 2002, nagrał w tym czasie jedną kasetę. Takich zespołów było w Polsce setki, jeśli nie tysiące. Ale mieliście, w Krakowie przynajmniej, status udergroundowej legendy. Z czego to się wzięło? Z rzadkich koncertów? Braku płyt?

– Trudno powiedzieć jednoznacznie. Może dlatego, że byliśmy jedną z pierwszych kapel tego typu w mieście, które w stosunku do Warszawy, Trójmiasta czy Wrocławia było jednak mało „punkowe”. Genezyp Kapen powstał w wyniku mojego odejścia z zespołu Wee Wees – kapeli początkowo złożonej z uczniów IX LO, która zagrała słynny koncert w klubie studenckim „Rotunda”, supportując kalifornijską gwiazdę hc Youth Brigade jesienią 1984. Z kolei Genezyp Kapen zadebiutował na festiwalu „Poza kontrolą” w najbardziej znanym przez punków klubie – warszawskiej „Rivierze Remont” w sierpniu 1985. Zatem, być może, tajemnica tkwi w tym, aby pojawić się w odpowiednim miejscu i czasie? Znacznie trudniej było zarejestrować materiał w studio, co udało się dopiero w 1992, rok po szalonej trasie koncertowej, którą odbyliśmy po Litwie. Zespół miał bardzo niestabilny skład, dlatego ciężko było nagrać coś więcej, być może brakło determinacji, ale – patrząc na krakowską scenę undergroundową – była to przypadłość wielu grup, które powstały w latach 80. 

– Kraków lat 80., mimo smutnej rzeczywistości, miał barwną i bogatą scenę undergroundową. Były dobre teksty, była dobra muzyka. Są ludzie, którzy twierdzą, że te dawne piosenki były lepsze niż teraz, bardziej autentyczne, szczere. Czy w tamtej rzeczywistości lepiej się tworzyło i grało? A może to tylko sentyment do lat młodości?

– Kraków, jako duże miasto, miał faktycznie sporą załogę, powstawały liczne zespoły, ale – z niewiadomych przyczyn – większość z ich nie posiadała takiego przebicia jak te z Warszawy, Trójmiasta czy nawet mniejszych ośrodków. Wydaje mi się, że byliśmy tu, pod Wawelem, przytłoczeni gwiazdami z „Piwnicy Pod Baranami” czy klubów jazzowych, którzy anektowali, dosłownie i w przenośni, muzyczną przestrzeń Krakowa. Inne miasta były bardziej otwarte na nowe trendy, być może łatwiejszy był dostęp do miejsc, w których odbywały się koncerty czy nawet próby. W większości takimi instytucjami rządzili smutni kierownicy, nienawidzący hałaśliwej muzyki, nie rozumiejący szczególnego revolution time, który ogarnął USA i Europę Zachodnią. Oczywiście robiliśmy, ile mogliśmy zrobić i np. miło wspominam serię koncertów zorganizowaną z ideą renowacji krakowskich zabytków. Graliśmy m.in. w Barbakanie czy Domu Polonii i te występy gromadziły prawdziwe tłumy. Nieco później, razem z Mietkiem Czytajło, z którym po latach zeszliśmy się ponownie w Genezypie, organizowaliśmy podobne koncerty w klubie „Bakałarz”. Jednak rozmach stołecznych czy trójmiejskich kapel był nieporównywalny. Kraków był bardziej skostniały, konserwatywny w aspekcie nowych wyzwań. Zobacz, nawet Maciek Maleńczuk zaistniał na prawdziwej scenie dopiero w latach 90., podobnie Marcin Świetlicki. Obaj mieli już po trzydziestce, kiedy poznała ich cała Polska. 

– Po 16 latach wznowiliście działalność. Chyba chcesz jeszcze pisać i grać, bo nagraliście szybko dwie płyty…

– Ten okres przerwy w graniu spowodował kumulację pomysłów muzycznych, tekstów napisanych „pod muzykę” i to musiało znaleźć jakieś ujście. Stąd reaktywacja. Okazało się, że moi koledzy czują się jeszcze na siłach, aby uderzyć w struny i bębny, stanąć na scenie, wejść do studia. Konsekwencją była pierwsza płyta Hejt&Łor zawierająca w większości stare kompozycje Genezypa, choć w nowych aranżacjach i z nowymi tekstami. Drugi krążek – Niebonie – to już pokłosie pracy w ostatnich kilku latach, po kolejnej zmianie składu. Pozytywne recenzje prasowe oraz opinie słuchaczy utwierdzają nas w przekonaniu, że nasze granie ma sens, że potrafimy jeszcze coś przekazać.

– Pytałem kolegi z Waszego zespołu, Mietka Czytajły, jeszcze przed nagraniem ostatniej płyty, czy będzie dużo o morderstwach, napadach, gwałtach i w ogóle o smutnych rzeczach. Powiedział, że nie chcecie śpiewać o „ja cię kocham a ty mnie nie” i podobnych dyrdymałach, o których słyszymy prawie w każdej piosence. To dlatego, że piszesz kryminały?

– Faktycznie, na płycie znajduje się kilka utworów z „kryminalnymi” tekstami. Mają one duży ładunek emocjonalny i o to chodzi. Jestem mocno związany z tym gatunkiem prozy, właśnie wyszedł mój nowy kryminał Szkielet, a od 10 lat organizujemy w Artetece WBP cykliczne spotkania Krakowskiego Czwartku Kryminalnego, na którym pojawiają się niemal wszyscy najbardziej znani pisarze kryminałów z Polski i czasem z zagranicy, ale też ludzie związani zawodowo z kryminalistyką: specjaliści od cyberprzemocy, daktyloskopii, portretów pamięciowych; profilerzy, biolodzy, chemicy, fachowcy z Zakładu Medycyny Sądowej. Można przesiąknąć tematyką, ale też umiejętnie ją selekcjonować i wykorzystać.

– Czy jest dzisiaj w Krakowie coś w rodzaju owej „podziemnej” sceny muzycznej, jaką pamiętamy z lat 80., sceny z muzyką alternatywną? Czy można posmakować atmosfery z tamtych lat, choć już w innej rzeczywistości?

– Na to pytanie nie potrafię precyzyjnie odpowiedzieć. Działa kilka kapel naszych kolegów, z którymi startowaliśmy równolegle w latach 80., jest też sporo młodych, ale nie ma chyba mocnej więzi międzypokoleniowej. Obecnie w Krakowie gra się często. Najlepszym dowodem jest fakt, że „obłożenie” weekendowe w najbardziej popularnych klubach undergroundowych sięga kilku miesięcy w przód. To bardzo dobrze, bo nowa muzyka może się rozwijać bez przeszkód. Innowacją w stosunku do naszych czasów są sale prób, w których ćwiczą liczne zespoły. My z Genezypem trenujemy w MDK, którego dyrektorem jest Mietek, więc warunki są wręcz komfortowe. A co do atmosfery… Jak ma się 17, 18 lat, inaczej postrzega się wiele rzeczy… Poza tym tak bardzo zmienił się świat (i Polska) od tamtych czasów… Ale, tak! Muzyczne podziemie żyje i to my współtworzymy jego mroczną atmosferę.

– Piszesz kryminały, ale również książki o historii Krakowa, o Krowodrzy przede wszystkim. Kiedy to się zaczęło? To hobby czy sposób na życie?

– Zawsze interesowałem się historią, a im byłem starszy, zawężałem te zainteresowania do mikroskali „małych ojczyzn”. Czytałem o Krowodrzy, dzielnicy, w której mieszkam, i okazało się, że – w porównaniu ze Śródmieściem, Podgórzem czy Nową Hutą – napisano o niej śmiesznie mało. Pewnie poczułem jakiś dyskomfort i jednocześnie misję. Tak powstało kilka książek, które wzbogaciły tzw. Crovoderiana w bibliotekach. Spotkało się to z dużym zainteresowaniem czytelników. Akcję swoich kryminałów także w dużej części umieściłem w mojej dzielnicy, bo dobrze znam jej niezwykłą historię, demograficzną specyfikę, topografię i łatwo jest mi poruszać się po niej, także w kontekście literackim. Pisanie jest częścią mojego zawodu, ale też pasją. Nie potrafiłbym robić czegoś, czego nie lubię.

– Warto było wrócić do grania? Cieszy Cię to?

– Oczywiście. To jest dopełnienie życiowego działania; energetyczne i artystyczne spełnienie. No i satysfakcja, że potrafimy myśleć podobnie jak wiele lat temu. Wciąż mamy apetyt na życie. Mam nadzieję, że trzon obecnego składu Genezypa jest optymalny: Jarek Gil gra na perkusji, Mietek na gitarze, ja udzielam się wokalnie i basowo. Jesteśmy spójnym tworem muzycznym, a prywatnie dobrymi kumplami, ale nie takimi jak w piosence. 

Rozmawiał: Marek Bober

Janusz „Gonzo” Mika – założyciel zespołu Genezy Kapen, grającego m.in. muzykę punk, reggae i ska. Ponadto dziennikarz, publicysta, pisarz i animator kultury, prezes Fundacji „Urwany Film”, a w wolnych chwilach muzyk rockowy. Prócz wspomnianych publikacji o dziejach Krowodrzy ma na koncie także kilka powieści kryminalnych. Jest także współtwórcą filmów dokumentalnych Vater i Trzej przyjaciele z boiska.

Janusz Mika (w środku)

(fot. Archiwum)

Nieodzowny na koncertach chórek. Piknik „Wianki nad Białuchą. Koncertowo”

(fot. Archiwum)

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze