sobota, 23 listopada, 2024

Brutalna kampania, bezprecedensowy wynik 

Robert Strybel

„Te profesjonalne instrumenty mobilizacji mas to: przesada, kłamstwo, kalumnia, potwarz, psychoza, groźba, resentyment, lęk (…) Uzyskana w ten sposób frekwencja nie jest niczym dobrym, bo zmobilizowana wspólnota, która ruszyła do urn, pokazuje coraz bardziej nikczemne oblicze” – pisze z właściwą sobie troską i pryncypialnością Jan Maria Rokita. Pamięć o nim cofnie nas do roku 2005, kiedy w całym kraju pojawiły się bilbordy zachęcające do głosowania na „Premiera z Krakowa” (Rokitę) oraz „Prezydenta z Kaszub” (Tuska). Jak wiadomo, nie spełniły się bilbordowe apele, gdyż w obu wyborach upokarzającą porażkę zadało Platformie Obywatelskiej Prawo i Sprawiedliwość.

Zamiast zapowiadanej jeszcze w trakcie ówczesnej kampanii wyborczej „wielkiej koalicji parlamentarnej” PO-PiS powstał niesławny, dzielący Polaków platformerski „przemysł pogardy”. Przy okazji kolejnej podwójnej porażki zadanej PO przez PiS w roku 2015 jego wcieleniem była „totalna opozycja” (chwilami bardziej pasowałby przymiotnik „totalitarna”), która walczyć będzie „ulicą i zagranicą”. I pod tym względem nic się nie zmieniło do dziś. Choć Rokita trafnie opisał platformerski arsenał broni, w polityce niestety taka właśnie taktyka bywa najskuteczniejsza. 

Zarówno Platforma, jak i PiS miały swoje żelazne elektoraty, które, co by nie było, zawsze głosują na swoją partię. Tuskowi jednak udało się także zmobilizować niezdecydowanych, kobiety (m.in. z głośnego przed paru laty proaborcyjnego „strajku kobiet”) oraz młodych wyborców głosujących po raz pierwszy w życiu. PiS natomiast głównie przekonywał przekonanych. Sondaże przekonały Tuska, że samodzielnie Platforma nie wygra, więc przezornie zmontował trójpartyjną koalicję. Te same sondaże zapowiadały, że PiS może nie uzyskać większości sejmowej, i tak też się stało. Wprawdzie wybory wygrało Prawo i Sprawiedliwość, ale straciło przy tym większość sejmową.

Platforma Obywatelska Donalda Tuska startowała w wyborach jako Koalicja Obywatelska z prokapitalistyczną mini-partią Nowoczesną oraz garstką Zielonych. Przed wyborami zawiązała nieformalną koalicję z centro-prawicową Trzecią Drogą (Polska 2050 Szymona Hołowni i PSL) oraz Nową Lewicą (ekskomuniści i LGBT). Dla „totalnej opozycji” był to strzał w dziesiątkę. Przypomnijmy: według podanych przez Państwową Komisję Wyborczą oficjalnych wyników wyborów parlamentarnych PiS uzyskało 35,38 proc. głosów, KO – 30,7 proc., Trzecia Droga – 14,4 proc., Nowa Lewica – 8,61 proc. a Konfederacja – 7,16 proc. 

Dla PiS przełożyło się to na 194 mandaty, KO uzyskała ich – 157; Trzecia Droga – 65; Nowa Lewica – 26; Konfederacja – 18. Języczkiem u wagi jak widać była Trzecia Droga. Jej 65 mandatów dałoby PiS bezpieczną większość 259 posłów w 460-osobowym Sejmie. Pod kątem wartości konserwatywnych dla PiS Trzecia Droga stała się jeszcze bardziej atrakcyjna, gdy lider PSL, Władysław Kosiniak-Kamysz, oświadczył, że nigdy nie podpisałby umowy koalicyjnej zmuszającej jego posłów do głosowania za aborcją na żądanie. Problem w tym, że lider ludowców z góry wykluczył jakiekolwiek dogadanie się z PiS.

Zdobywając jedynie 157 mandatów, partia Tuska wraz z Trzecią Drogą (65) miałaby w sumie zaledwie 222 mandatów, a minimalna większość to 231. Dla wszelkiej pewności Tusk do swej koalicji parlamentarnej zaprosił Nową Lewicę (26 mandatów), co dało mu większość liczącą 248 posłów. Nie do przyjęcia była kontrowersyjna, endecko-prorosyjska Konfederacja, która miała zaledwie 18 mandatów. 

Tuż po ogłoszeniu oficjalnych wyników uważająca się za zwycięzcę opozycja zaczęła coraz natarczywiej ponaglać prezydenta, aby powierzył jej uzgodnionemu kandydatowi Tuskowi misję utworzenia rządu. Były i pochlebstwa podkreślające godność głowy państwa i szantaż moralny, że jeśli tego nie zrobi, „to nie będzie prezydentem wszystkich Polaków”, jak sam się kiedyś określił. Ekskomunista Włodzimierz Czarzasty, lider Nowej Lewicy, najmniejszego członka tuskowej koalicji, oznajmił wręcz: – Chcę panu powiedzieć: koniec kombinowania. Jest większość w Sejmie, która wyłoni rząd bez względu na drogę, jaką pan pójdzie!

Prezydent jednak nie uległ tej presji i postanowił iść tradycyjną drogą. Najpierw chciał z osobna przekonsultować sytuację z wszystkimi partiami, które dostały się do Sejmu. Kolejność tych spotkań będzie według liczby uzyskanych głosów, stąd na pierwszy ogień poszedł PiS. Następnie KO, Trzecia Droga, Nowa Lewica i Konfederacja. Po konsultacjach zarówno sam prezydent, jak i delegaci poszczególnych ugrupowań zgodnie orzekli, że rozmowy były merytoryczne i odbyły się w dobrej, partnerskiej atmosferze. Ale zwróciły na siebie uwagę słowa rzecznika PiS, który powiedział: – Piłka w grze, nic nie jest przesądzone. Na opozycję padł blady strach. – Co ten cały Duda knuje? – to reakcja jednego z działaczy KO.

Wyrażano obawy, że wespół z prezydentem Kaczyński i jego zaplecze znajdzie sposób na wydłubywanie posłów z opozycyjnego trójprzymierza a nawet wykorzysta służby specjalne, by naciskiem, szantażem i groźbą zmusić ich do zmiany lojalności. Prezydent nie uległ tej psychozie i spokojnie oznajmił, że nazajutrz podsumuje wyniki wielopartyjnych konsultacji. Teraz opozycja była święcie przekonana, że Duda wreszcie powierzy Tuskowi misję utworzenia rządu, ale ponownie gorzko się zawiodła.

Zamiast wyznaczyć Tuska na premiera, prezydent powiedział: – Mamy dzisiaj dwóch poważnych kandydatów do stanowiska premiera. Mamy dwie grupy, które twierdzą, że mają większość. Jedną grupą jest Zjednoczona Prawica, drugą jest Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga oraz Lewica. Zgodnie z tradycją w pierwszej kolejności Duda powierzył misję stworzenia rządu premierowi Morawieckiemu, kandydatowi ugrupowania, które zdobyło najwięcej głosów. Wyznaczył też pierwsze posiedzenie nowego Sejmu na 13 listopada.

Wśród opozycji zawrzało. – Dlaczego przeciąga sprawę, jak mógł od razu wyznaczyć Tuska na premiera? – gniewnie pytali jego adwersarze i sami opowiadali: – Chyba chce dać PiS więcej czasu na niszczenie dowodów swoich nadużyć i przestępstw. Obliczyli też, że przez te zwłoki Tusk może stanąć na czele rządu dopiero w grudniu i może zabraknąć czasu na uporanie się z budżetem. Zaczęły też krążyć różne inne domysły i spekulacje. Poseł PSL Władysław Bartoszewski zasugerował, że „Tusk wcale nie jest najlepszym kandydatem na premiera rządu” i wyjaśnił: – Premierem musi być polityk, który cieszy się zaufaniem wszystkich i nie jest kontrowersyjny. Jak powiedział tygodnikowi Wprost, takim jego zdaniem byłby szef PSL, Władysław Kosiniak-Kamysz. 

Przypomniano sobie, że choć zwyczajowo na premiera wyznacza się na ogół szefa zwycięskiego ugrupowania, nie jest to jednak wymóg konstytucyjny. Prezydent ma pełną swobodę wyboru kandydata według własnego uznania i to wcale nie musi być jeden z nowo wybranych posłów ani nawet polityk. Co by się działo, gdyby Duda powierzył misję zbudowania rządu Kosiniakowi-Kamyszowi, tłumacząc, że mega-spolaryzowanej Polsce obecnie potrzebne są spokój, umiar i pojednanie, nie ciąg dalszy niszczycielskiej wojny polsko-polskiej? Potrzebny jest wyrozumiały, niekonfrontacyjny szef rządu, który łączy a nie dzieli. 

Gdyby Sejm wyraził wobec takiego kandydata wotum nieufności, wówczas zadanie wyznaczenia premiera przypadłoby posłom, a w tym przypadku wybór prawdopodobnie znów padłby na Tuska. Gdyby tym razem i ten nie uzyskał zaufania izby, inicjatywa ponownie przeszłaby do prezydenta, który wyznacza tymczasowego premiera i ogłasza nowe wybory. Czy byłby możliwy jeszcze inny scenariusz? Tusk staje przed Sejmem i uroczyście oświadcza, że dla spokoju, bezpieczeństwa i dobra kraju jest gotów poświęcić się i poprzeć kandydaturę wyznaczonego przez prezydenta Kosiniaka-Kamysza. Wówczas, w bohaterskiej aurze tego, co wyżej stawia dobro Polski nad własne interesy, Tusk miałby otwartą drogę do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Tym bardziej że PiS jeszcze nie ma na tę rywalizację wiarygodnego kontrkandydata.

Zanim jednak dojdzie do przyszłorocznych wyborów prezydenckich, czeka Polskę rok kohabitacji wrogiej opozycji z wywodzącą się z obcego, bo pisowskiego obozu głową państwa. Platforma ma w tym względzie bogate doświadczenie. Tusk nie przepuszczał żadnej okazji w czasie ówczesnej kohabitacji, by prezydenta Lecha Kaczyńskiego publicznie upokorzyć, nawet odmawiając mu skorzystania z samolotu rządowego. A po jego śmierci w katastrofie smoleńskiej platformersi sprzeciwiali się uhonorowania śp. Prezydenta pomnikiem i przemianowania jednej z ulic warszawskich jego imieniem. 

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze