środa, 27 listopada, 2024

O złej krwi i o tym, jak się jej pozbywano.

ANDRZEJ MONIUSZKO

Upuszczanie krwi jest uważane za jedną z najstarszych metod leczniczych. Znana była mieszkańcom Mezopotamii, Egiptu i Grecji; stosowali ją chińscy i tybetańscy lekarze, Majowie, Aztekowie i afrykańscy szamani. Do zachodniej medycyny upusty krwi trafiły najpierw do Grecji, do której dotarły ze starożytnego Egiptu za sprawą morskich podróży i podbojów. Metoda ta uważana była za terapię z wyboru w wielu schorzeniach – cierpiący na uporczywe bóle głowy Egipcjanin lub też gorączkujący przez wiele dni Grek mógł trafić do specjalisty, który za pomocą lancetu lub zaostrzonego kawałka drewna z zimną krwią nacinał pacjentowi żyłę i pozwalał na wypływ życiodajnego płynu. Efekty takiego leczenia były raczej mizerne, ale czasami przynosiło ono ulgę; na przykład w przypadku bólów głowy spowodowanych nadciśnieniem. Nie zapominajmy też o możliwym efekcie placebo lub też zwykłym zbiegu okoliczności – niektóre dolegliwości mogły przecież samoistnie ustąpić, bo czas był i jest najlepszym lekarzem. 

Ale krew uważano również nie tylko za płyn, w którym mogą gromadzić się substancje odpowiadające za rozwój różnorakich chorób, lecz również wierzono w jej szczególną moc i życiodajne znaczenie. W prekolumbijskiej Ameryce kapłani i przywódcy Majów przekłuwali kamiennymi przyborami swoje języki, wargi, narządy płciowe itp. nie w celach leczniczych, lecz w krwawej ofierze dla swoich bogów. Dodatkową, chociaż wątpliwą „korzyścią” było towarzyszące utracie krwi osłabienie i zaburzenia świadomości połączone z wizjami bogów lub zmarłych przodków. W piśmiennictwie greckim, asyryjskim i babilońskim można znaleźć mrożące krew w żyłach informacje nie tylko o składanych ofiarach, ale także o kąpielach i piciu krwi ludzkiej i zwierzęcej, co miało działać leczniczo, jak również odmładzająco, przedłużać życie, a nawet zapewniać zwycięstwa w nadchodzących potyczkach. 

W Egipskim papirusie Ebersa, z około 1550 r. p.n.e., który zawiera informacje z zakresu chorób wewnętrznych, chirurgii, stosowania minerałów i roślin leczniczych, odnaleźć można również fragmenty o zastosowaniu głębokiego nacinania powierzchni skóry w celu spowodowania krwawienia, postrzeganego jako jedną z form terapii. Trzeba wiedzieć, że fragmenty papirusu są odpisem z o wiele starszych źródeł potwierdzając, iż historia upustów krwi sięga wstecz zapewne tak daleko, jak historia samej medycyny.

Jedno z najważniejszych dzieł medycyny chińskiej, księga Huang Di Nei Jing (Kanon medycyny Żółtego Cesarza), z czasów dynastii Han, IV-I w. p.n.e., uważana za najstarszy całościowy chiński traktat medyczny, zalecała upuszczanie krwi w celu złagodzenia objawów „ustawicznego śmiechu” lub manii. Należy domniemywać, że pacjentowi po takim zabiegu na pewno nie było już do śmiechu.

Z upływem wieków i postępem wiedzy medycznej wskazania i racjonale do stosowania upustów ulegały zmianie. Hipokrates, 460 – c.  370 BC, lekarz grecki, zwany ojcem medycyny, był nie tylko twórcą zasad etyki lekarskiej, lecz również twórcą nauki o temperamentach. Opierał on założenia patologii ustrojowej na nieprawidłowościach w równowadze czterech podstawowych cieczy: krwi, śluzu, żółci i czarnej żółci (krew żylna?). Powodem zakłóceń mógł być na przykład nadmiar danej cieczy, psucie się jej czy też niemożność swobodnego jej ujścia z organizmu. Wypływająca krew, uważana za główny płyn ustrojowy, miała przywracać zakłócony balans i konsekwentnie ograniczać rozwój szeregu schorzeń i wpływać kojąco na stan ducha pacjenta. Od greckich słów flebos – „żyła” oraz tomos – „cięcie” zabieg ten zyskał swoją fachową nazwę – flebotomii, która już odtąd na stałe znalazła miejsce w terapii i w diagnostyce.

Teorię temperamentów nawiązującą do teorii Hipokratesa rozwinął później, w II w. n.e. rzymski lekarz greckiego pochodzenia Galen, właściwie Claudius Galenus z Pergamonu, jeden z najznakomitszych starożytnych medyków. Wyodrębnił on cztery podstawowe typy temperamentu: sangwinika (łacińskie sanguis – krew), flegmatyka (greckie phlégma – flegma), choleryka (greckie cholē – żółć) i melancholika (greckie cholē mélaina – czarna żółć). Galen nie tylko odkrył, że żyły są wypełnione krwią a nie eterem, lecz również postulował, iż krew po swoim powstaniu ulega swoistemu „zużyciu”, stając się tym samym źródłem zatrucia organizmu. Uczony wskazywał na konieczność wykonania flebotomii w celu usunięcia powstałych w ten sposób „trucizn” i „ekskrementów”. Galen opracował kompletny system wiedzy o tym, w jaki sposób i jak duże ilości krwi powinny być „wytoczone” z organizmu chorego, w zależności nie tylko od objawów, wieku pacjenta i jego budowy fizycznej, lecz również… pogody i miejsca. Popularność tego podziału utrzymała się do współczesnych czasów, choć jego interpretacja i proponowane podstawy biologiczne zmieniały się znacznie w ciągu wieków. Z teorią temperamentów wiąże się powstanie takich określeń takich jak: zimna krew – symbolizująca spokój, opanowanie, przytomność umysłu; napsuć (psuć) komuś krwi – co oznacza być dla kogoś przyczyną zmartwień; mieć coś we krwi – opisuje kogoś, kto ma szczególne, wrodzone zdolności w jakiejś dziedzinie; krew uderza komuś do głowy – to osoba, która znajduje się nagle pod wpływem ogromnych emocji; krew się w kimś burzy (gotuje) –to taki ktoś, kto znalazł się pod wpływem wielkich emocji.

Aulus Cornelius Celsus (c. 25 BC – c. 50 AD) rzymski uczony, encyklopedysta nazywany często „Hipokratesem Rzymu”, w swoim dziele De Medicina pisze o stawianiu tzw. „krwawych baniek”, jako o skutecznych sposobach w leczeniu zmian i zaburzeń o charakterze lokalnym. 

Już po wyparciu galenowskiego systemu humorów flebotomia była w dalszym ciągu wykonywana w średniowieczu przez wykwalifikowanych chirurgów i fryzjerów-chirurgów (cyrulików). Wedle wskazówek lekarzy w czasie terapii pacjent winien przebywać w zaciemnionym pomieszczeniu, a po jej zakończeniu pozostawać w pozycji leżącej, w spokoju, bez żadnych negatywnych emocji. Krew upuszczano nie tylko w celach leczniczych, ale również profilaktycznych, aby zregenerować siły witalne i odprowadzić „złe opary”. Według specjalistów przeciwskazaniami do zabiegu była temperatura otoczenia – zbyt wysoka lub zbyt niska i… Księżyc w nowiu lub pełni.

Wytoczenie takiej ilości krwi, która powodowała omdlenie pacjenta, uważano za korzystne i dlatego duża część zabiegów kończyła się utratą świadomości pacjenta. Sam zabieg był wykonywany na kilka sposobów, a powodzenie danej techniki było zależne od epoki i kultury, wiedzy i umiejętności medyków oraz oczywiście stanu chorego. 

Jednym ze sposobów było upuszczanie krwi z naczyń krwionośnych rąk, szyi i z tzw. „wierzchnich naczyń” przy użyciu strzykawek i sprężynowych lancetów; stosowano też tzw. arteriotomię, w czasie której nakłuwano tętnicę (z reguły w okolicach skroni). Popularne były krwawe, stawiane na ponacinaną skórę i wypełnione gorącym powietrzem bańki, które wysysały „niezdrową” krew. W tym samym czasie do powszechnego użytku wszedł skaryfikator mechaniczny – małe urządzenie z równym rzędem ostrzy i regulatorem głębokości nacięcia tkanki. Potrzeba matką wynalazków – chciałoby się rzec. 

W XIX-wiecznej Francji zaś, na dworze królewskim największą popularnością cieszyły się „krwiożercze” pijawki, których co roku importowano blisko 40 milionów. 

Zwolennikiem i propagatorem upustów krwi stał się Benjamin Rush. Ten amerykański lekarz, pisarz, pedagog i sygnatariusz Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych był wyznawcą teorii „napięcia naczyniowego” jako źródła wszelkich schorzeń. Zalecał on „terapię heroicznego wyczerpania” w leczeniu m.in. zaburzeń maniakalnych: „na raz można upuścić od 20 do 40 uncji krwi (od ok. 0,6 do ok. 1,2 litra) (…) wykonane odpowiednio wcześnie, obfite krwioupusty fantastycznie uspokajają ludzi”. Należy przypuszczać, iż po takiej terapii krew przestała zalewać nawet najbardziej znerwicowanych pacjentów.

Chociaż flebotomia w dziejach medycyny odnosiła sukcesy, to również ponosiła porażki. Zabieg nie tylko groził powikłaniami infekcyjnymi, lecz również doprowadzał do skrajnego wyczerpania organizmu i w rezultacie nawet do śmierci. Ofiarą terapii padł król Anglii Karol II Stuart, który cierpiał z powodu uremii spowodowanej niewydolnością nerek. Przed opuszczeniem ziemskiego padołu biednemu królowi przez cztery dni robiono lewatywy, podawano środki przeczyszczające, stawiano bańki, a stopy władcy obkładano miksturą z gołębich odchodów. A ponieważ zabiegi nie przynosiły poprawy, to raz za razem medycy upuszczali pokaźne ilości królewskiej krwi, co zapewne przyczyniło się do jego zgonu.

Okoliczności śmierci Mozarta zostały opisane przez jednego ze wcześniejszych biografów kompozytora – Georga Nikolausa Nissena który pisał „[Choroba] rozpoczęła się od obrzęku stóp i rąk przez które został unieruchomiony, następnie pojawiły się nagłe wymioty (…)”. Na łożu śmierci kompozytor był żegnany m.in. przez szwagierkę, Sophie Heibel, która tak opisała ostatnie godziny kompozytora: „Po tym, jak upuścili mu krwi i położyli zimne okłady na czoło, wyraźnie opuściły go siły, a w końcu stracił przytomność, której już nigdy nie odzyskał”. Przypuszcza się, że w ostatnim tygodniu życia, wskutek upustów Mozart mógł stracić około 67 oz (2 l) krwi.

Prezydentowi Stanów Zjednoczonych Ameryki Jerzemu Waszyngtonowi lekarze w ciągu jednego dnia upuścili 2,5 litra krwi z powodu… choroby gardła. Chociaż lekarze robili wszystko co było w ich mocy, by uratować mu życie, to nie można wykluczyć, że to upuszczanie krwi stało się bezpośrednią przyczyną jego śmierci.

Zmagający się z gorączką, dreszczami i bólami mięśni lord Byron wzbraniał się przed krwioupustami, argumentując, że te na nic się nie zdały przy jego poprzednich chorobach. Umęczony chorobą i namowami medyków wyraził zgodę na krwawą terapię wreszcie zawołał: „Chodźcież wy, którzy tu stoicie – widzę was, przeklęty zastęp rzeźników! Utoczcie tyle krwi, ile chcecie, i miejmy to za sobą”. Po upuszczeniu kilku kwart krwi podczas trzech sesji, ku zdziwieniu lekarzy stan Byrona uległ pogorszeniu. Poeta wkrótce zmarł, a lekarze winą za jego śmierć obciążyli pacjenta, bo zbyt długo czekał z rozpoczęciem… krwioupustów.

Jednym z powodów, dla których flebotomia była stosowana przez tak długi okres, była ograniczona i wyrywkowa wiedza ówczesnych medyków o podłożu procesów chorobowych i o ich przyczynach. W tym kontekście lepiej było zastosować jakiekolwiek leczenie niż żadne.

Już w wiekach XVIII i XIX sprzeciw wielu lekarzy i uczonych wobec krwioupustów, poparty naukowymi doniesieniami, stawał się coraz głośniejszy. Louis Pasteur i Robert Koch dowiedli, że źródłem stanów zapalnych są infekcje i że nie da się ich wyleczyć upuszczaniem krwi. W 1855 roku John Hughes Bennett, lekarz z Edynburga, który jako pierwszy opisał przypadek zachorowania na białaczkę, odwołując się do statystyk wykazał, że umieralność z powodu zapalenia płuc spadła, gdy ograniczono zabiegi… upuszczania krwi. 

W połowie XIX wieku głos zabrał profesor Józef Dietl, znakomity lekarz, profesor i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego i pierwszy prezydent miasta Krakowa. Uczony sprzeciwiał się nadmiernym upustom krwi, a zabieg ten zalecał jedynie przy nadmiarze krwinek czerwonych (czerwienica) i w hemochromatozie, czyli nadmiernej obecności żelaza we krwi. Koncepcja profesora Dietla była trafna i do dziś ma swoje zastosowanie w medycynie, ratując życie pacjentom. Zaś upuszczanie krwi przyjęło jeszcze inną formę – krwiodawstwa stanowiącego życiodajny dar dla drugiego człowieka. 

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze