ROBERT STRYBEL
Niedawno odbyło się w Sejmie kluczowe głosowanie, które rzutować będzie na postpandemiczną przyszłość Polski i całej Unii Europejskiej przez najbliższych kilka, a może nawet kilkanaście lat. Jednocześnie wydarzenie to dobrze naświetla polską scenę polityczną, do której pasują takie pojęcia jak orka na ugorze czy ustawiczny klincz z wojną polsko-polską w tle. Mimo to niekiedy zdarzają się niespodzianki.
W wyżej wymienionym głosowaniu chodziło o uwolnienie olbrzymich, największych w historii funduszy unijnych dla Polski. Rządowi Mateusza Morawieckiego udało się wynegocjować $41 miliardów z tytułu funduszu postpandemicznej odbudowy, do którego dochodzi dalsze $27 mld w ramach normalnych unijnych dotacji na okres 2021-2027.
Zapyta ktoś: jak można było odrzucić tak ogromny zastrzyk finansowy dla własnego kraju? Można, jak najbardziej, wszędzie tam, gdzie politykierstwo i partyjniactwo biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. Za sprawą tzw. totalnej opozycji niestety takim krajem dość często bywa Polska.
Ostatecznie, po różnych zakulisowych dogadywaniach, Sejm zaaprobował mega-fundusz unijny. Za przyjęciem Funduszu Odbudowy głosowało 290 posłów, 33 było przeciw, a 133 wstrzymało się od głosu. Wstrzymujących się najwięcej było z Koalicji Obywatelskiej (dawniej Platformy Obywatelskiej), która zamiast wprost głosować przeciw, w ten sposób starała się choć częściowo wyjść z twarzą z kolejnego blamażu.
Jak wiadomo, podobnie jak amerykańska Partia Demokratyczna, PO nigdy nie pogodziła się z klęską wyborczą, jaką poniosła w 2015 r. Demokraci cały czas parli do impeachmentu, nie zostawiając na Trumpie suchej nitki. Nad Wisłą zaś Platforma bezustannie szczuła, pluła, knuła i szukała sposobności, by obalić rząd PiS. W kalkulacjach platformerskiej wierchuszki kolejną taką sposobnością mogłoby stać się głosowanie nad funduszem odbudowy. Oficjalnie „totalsi” uzasadniali swój sprzeciw tym, że fundusze unijne mogą trafić głównie do środowisk propisowskich. W kołach platformerskich już krążył roboczy scenariusz: cała opozycja zjednoczy się przeciwko rządowi, odrzuci ratyfikację funduszu, a następnie poprze wotum nieufności wobec obozu rządzącego i ogłoszone zostaną wcześniejsze wybory. Platformersi liczyli na to, że wybory te wygrają i ponownie powrócą do przysłowiowego koryta, ale i tym razem się przeliczyli.
Takie kalkulacje wynikły stąd, że wchodząca w skład Zjednoczonej Prawicy mała lecz zadziorna partyjka Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry zbuntowała się, oznajmiając, że nie poprze funduszu odbudowy. Powód: rzekomo uszczupliłoby to suwerenność RP, gdyż znów wypłaty mogą być uzależnione od liberalno-lewacko zdefiniowanej praworządności. Wprawdzie ugrupowanie Prokuratora Generalnego Ziobry liczyła zaledwie 19 posłów, ale ich brak pozbawiłby prawicy parlamentarnej większości. Na linii PiS-SP nie po raz pierwszy zaiskrzyło, a podczas burzliwej debaty sejmowej poprzedzającej głosowanie, marszałek Sejmu nawet nie dopuściła Ziobry, bądź co bądź ministra w pisowskim rządzie, do głosu.
Czy kto lubi Jarosława Kaczyńskiego, czy nie, niemal wszyscy – także jego zagorzali adwersarze – prywatnie przyznają, że jest znakomitym strategiem. Opozycja mu nierzadko wytyka, że dążąc do celu potrafi naginać dobre obyczaje polityczne czy ustawy przepychać kolanem. Tu jednak miał ułatwione zadanie, bo pieniądze unijne mogą zostać uruchomione dopiero po ratyfikacji funduszu odbudowy przez wszystkie 27 państw członkowskich UE. Opóźnienie głosowania, czego żądała KO, wywołałaby poważne perturbacje w całej Unii, której członkowie z utęsknieniem wyglądają ogromnego zastrzyku finansowego.
Ostatecznie to KO została osamotniona. Oprócz niej nie poparła funduszu tylko partia Ziobry i nieduża, a dość egzotyczna Konfederacja, partia radykalnych narodowców, libertarian i zwolenników twardego kapitalizmu. W głosowaniu prawicowy rząd poparła Lewica, Polskie Stronnictwo Ludowe i najnowsza partia na krajowej scenie politycznej – centrowa Polska 2050 Szymona Hołowni.
Marszałek Senatu Tomasz Grodzki (KO) zapowiedział, że w maju Senat zajmie się ratyfikacją Funduszu Odbudowy. Najbliższe posiedzenie izby wyższej zaplanowane było w dniach 12-14 maja, kolejne – w czerwcu. Czy zamierza, jak to już nieraz bywało, znów przedłużać prace nad ustawą?
Platformersi wyszli z ostatniej konfrontacji poobijani i w rozsypce, a przyszłość polityczna ich lidera Borysa Budki znalazła się pod znakiem zapytania. Jednak dopóki partia ta, mająca antypisowską obsesję niejako w genach, całkiem się nie rozpadnie, wojna polsko-polska prawdopodobnie się nie zakończy. Choć są i tacy, którzy przeczą nawet istnieniu tej zimnej „wojny domowej”.
Tak np. uważa lewicowo-liberalny obóz Gazety Wyborczej, który twierdzi: „Nie ma wojny polsko-polskiej i nie trzeba wzywać do jej wyciszenia. Jedyna wojna, jaką naprawdę toczymy, to wojna Polski z PiS. Wojna prawdy z kłamstwem, uczciwości z nieuczciwością, niewoli z wolnością, dobra obywateli z partyjniactwem, obywateli z nową nomenklaturą, wreszcie: demokracji z dyktaturą”.
Zgrabnie powiedziane, ale jest w tym jeden szkopuł. Od 2015 r., kiedy do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość, tego zdania nie podziela większość polskich wyborców.