wtorek, 26 listopada, 2024

Miodowe miesiące z dużą ilością dziegciu

ANDRZEJ MONIUSZKO

Upłynęło już kilka miesięcy z czteroletniej miodowej kanikuły, jaką zafundowali Bidenowi i jego świcie demokratyczni wyborcy i media. Jak na razie jest to wyprawa nie tylko z przykrymi niespodziankami, ale co gorsza – jest ich coraz więcej. Środki masowego otumaniania dokładają wprawdzie wszelkich starań, aby prezydent, prezydentowa i wiceprezydentowa wraz z małżonkiem wyglądali i prezentowali się na łamach i ekranach godnie i przystojnie, ale jaki jest koń, każdy widzi. Na spotkaniu z liderem Korei Południowej Kamala Harris po podaniu mu dłoni wytarła ją niemal ostentacyjnie o połę swojego wiceprezydenckiego stroju, zapominając zapewne, iż jesteśmy w samym środku medialnego bełkotu o amerykańskim rasizmie skierowanym w tym miesiącu przeciwko Azjatom. Chciałoby się tu też zacytować staropolskie przysłowie o panu i cholewach, ale nie będziemy się zniżali do poziomu naszych adwersarzy, tym bardziej że CNN incydentowi nie poświęciło swojej uwagi. 

Oczywiście mediom nie chodzi tylko o „ochronę” zachowania i wyglądu polityków; zależna prasa, radio i telewizja mają za zadanie czuwać i wyjaśniać nieuświadomionym wyborcom, co politycy powiedzieli, gdy mówili, czego nie powiedzieli a co mieli na myśli, no i o czym myśleli, gdy nic nie mówili. Jawi się to wszystko w ogromnym kontraście do tego, czego byliśmy świadkami jeszcze kilka miesięcy lat temu, gdy urząd prezydencki sprawował Donald J. Trump. Przez ostatnie cztery lata on sam i jego najbliżsi odsądzani byli od czci i wiary; obrzucani błotem, podejrzeniami i kalumniami z jedną tylko nadzieją, iż może któreś z nich przylgnie do skóry prezydenckiej. Nie były to tylko ataki personalne, bo demokraci i wtórująca im tuba medialna nieustannie ostrzegali społeczeństwo przed grożącą katastrofą ekonomiczną, imigracyjną, klimatyczną, wirusową i nawet globalną apokalipsą. To nieprzewidywalny Donald Trump miał wydać rozkaz ataku z użyciem broni jądrowej, i miało mu to zająć mniej niż napisanie tweeta. Na przekór jednak życzeniom i świeckim modłom kraj miał się dobrze, ekonomia okazywała oznaki ożywienia po szoku spowodowanym covidową pandemią, bezrobocie topniało, smog nas nie udusił, służba zdrowia nie popełniła zbiorowego samobójstwa, przybywały nowe miejsca pracy, ludziom żyło się lepiej, rynek akcji okazywał oznaki znacznego ożywienia, prace nad antycovidową szczepionką postępowały w rekordowym tempie, cena benzyny wynosiła ok. $1,85 za galon, a wynikiem polityki imigracyjnej była znacznie zmniejszona liczba nielegalnych przekroczeń na południowej granicy. Jakby tego było mało, to urzędująca głowa państwa nie tylko nie wywołała III wojny światowej, ale nawet potrafiła zapanować nad zdawało się nierozwiązywalnym konfliktem na Bliskim Wschodzie. 

Tak było, ale już tak nie jest. Po wygraniu wyborów prezydenckich Biden postanowił zrobić na złość Trumpowi i systematycznie, z uporem godnym maniaka, rozprawia się ze wszystkimi rozporządzeniami poprzednika, nie zważając na ich zasadność i skuteczność, a jedynym kryterium do ich odrzucania zda się być widniejąca na nich parafka byłego prezydenta. Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów – powiedział kiedyś Albert Einstein. Urzędujący prezydent albo o przysłowiu tym nie słyszał, albo o nim zapomniał, bo wszystko postanowił robić na opak oczekując jednocześnie, iż osiągnie te same rezultaty co jego poprzednik: rozwój gospodarczy, stabilizację, bezpieczeństwo i umocnienie pozycji kraju na arenie międzynarodowej.

Skutki takiej polityki odczuwamy już na własnej skórze. Ostatni raport o stanie gospodarki amerykańskiej po raz pierwszy od wielu miesięcy przyniósł rozczarowujące dane o rosnącym bezrobociu i znacznie mniejszym niż się spodziewano przyroście liczby nowych stanowisk pracy. Przyczyna była prosta i banalna, bo bidenowska administracji na przywitanie postanowiła osłodzić życie obywateli poprzez wprowadzenie tzw. pakietu pomocowego, który zawierał m.in. zapomogi dla najmniej zarabiających i dodatkowe zasiłki dla bezrobotnych. Skutek tej decyzji był taki, że oto nagle spora grupa obywateli odkryła, iż praca nie popłaca, bo można więcej zarobić nie robiąc… nic. W rezultacie przedsiębiorcy, zakłady pracy, właściciele małych i dużych firm mają kłopoty ze znalezieniem chętnych do pracy, bo nikt się do roboty za bardzo nie kwapi. Konsekwencją takiej polityki jest rosnąca inflacja i wzrost cen, których żadne dodatki i pakiety nie są ani nie będą w stanie zrekompensować. Prezydent w jednej ze swych nielicznych wypowiedzi wprawdzie potępił inflację i podwyżki, ale… zaproponował rozwiązanie problemu poprzez wpompowanie dodatkowych dolarów w kieszenie obywateli, co ma zrekompensować utracone dochody z powodu braku zatrudnienia. Nie trzeba być Einsteinem, aby podejrzewać, że chociaż stoimy nad przepaścią, to teraz zrobimy krok do przodu. 

Chaos i bezprawie na południowej granicy są wynikiem rzucanych bez pokrycia obietnic wyborczych i nie tylko odbijają się czkawką, ale są już poważnym zagrożeniem dla stabilizacji finansów państwa i bezpieczeństwa publicznego. Niekontrolowany napływ imigrantów to również przemyt narkotyków – szacuje się, iż około 90 proc. „prochów” dostępnych na czarnym rynku pochodzi z „dostaw” zza południowej granicy; jest tajemnicą poliszynela, iż przekraczający granice są dokładniej sprawdzani i weryfikowani przez kartele narkotykowe aniżeli przez służby graniczne. Nie zapominajmy również, iż wśród nielegalnych są nie tylko członkowie gangów, ludzie na bakier z prawem, lecz również osoby powiązane z grupami terrorystycznymi. I to stwierdzenie nie ma nic wspólnego z ksenofobią ani też z szeroko rozumianym rasizmem. Większość z nas jest emigrantami, ale zanim dotarliśmy do ziemi obiecanej, to mieliśmy nasze kartoteki i życiorysy zweryfikowane wzdłuż, wszerz i na ukos. A gdy ta lustracja nic przeciwko nam niczego zdrożnego nie znalazła, to już po przekroczeniu granicy zostaliśmy zarejestrowani i zapisani w stosownych rządowych formularzach i rubrykach. Wydawałoby się, iż te same zasady powinny obowiązywać wszystkich, w tym również na granicy południowej, tym bardziej iż prezydent Trump udowodnił, że można to zrobić. 

Na arenie międzynarodowej administracja chlubi się bezgranicznym zaufaniem do stowarzyszeń i paktów międzynarodowych i nie przeprowadza analizy ich działalności czy skuteczności. W praktyce oznacza to często wydawanie pieniędzy podatników na funkcjonowanie organizacji, które są fasadą dla finansowych machlojek i politycznych przepychanek pomiędzy Chinami i resztą świata. Brak konsekwentnej polityki wobec Iranu przyczynił się do działań zbrojnych na Bliskim Wschodzie; przypomnijmy, że za czasów prezydenta Trumpa konflikt ten nie tylko przygasł, ale ożywiła się współpraca i wzrastało zrozumienie pomiędzy społecznością izraelską i arabską, co obserwowano m.in. w czasie pandemii. Prezydent Biden w obecnej sytuacji nie bardzo wie, jak się zachować i przypomina kierowcę ze znanego dowcipu, który wiózł małżonkę i jej matkę na zakupy. Szofer, poirytowany radami i podpowiedziami kobiet jak powinien prowadzić samochód, zatrzymał auto na poboczu i zdesperowany błagał, aby panie zdecydowały, kto tu w końcu prowadzi: żona czy teściowa. Jak się okazuje, w przypadku naszego prezydenta podpowiadaczy jest znacznie więcej, bo i żona, i szefowa Kongresu, i wiceprezydentowa, i AOC oraz BLM.

Pozostając przy polityce zagranicznej, warto przypomnieć, iż prezydent Biden w jednej z nielicznych swoich wypowiedzi poinformował, iż przeprowadził czterogodzinną, twardą [przyp. mój] rozmowę z przywódcą chińskim i w jej rezultacie „teraz Chińczycy będą jedli nam z ręki”. Zacznijmy może od tego, iż nie wyobrażam sobie głowy państwa zaangażowanego w wielogodzinną, pryncypialną dyskusję, chyba że przerwana była ona trzygodzinną drzemką. Po drugie zaś, Biden z pewnością nie zauważył, że Azjaci już nie tylko jedzą nam z ręki, ale i… zjedli nam jej spory kawałek i jak dalej tak pójdzie, to z całych kończyn niewiele nam zostanie.

Przed laty wśród społeczeństw europejskich popularna była opinia, iż Amerykanie są głupi i tylko wybierają rozumnych prezydentów. Na ile opinia ta podyktowana była zawiścią, a na ile powszechnym odczuciem, iż Ameryka angażuje się w przedsięwzięcia o wątpliwym celu i zerowej skuteczności, pozostaje do dyskusji. Taka opinia była popularna jeszcze za czasów Obamy, lecz odwróciła się o 180 stopni, gdy prezydentem został Donald Trump. Wtedy to Ameryka przestała być pośmiewiskiem dla innych nacji – dla równowagi i z pomocy demokratyczno-liberalnych fanatyków podmiotem śmiechów i niewybrednych kawałów stał się prezydent. Czterolecie bidenowskie jest na najlepszej drodze, aby osiągnąć coś zupełnie nowego; narody będą się nie tylko śmiały z naszego szefa, ale i z kraju, którym on kieruje.

Andrzej Moniuszko

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze