Robert Strybel
Dokładnie 40 lat temu Polska znajdowała się w tzw. stanie wojennym, narzuconym narodowi przez czerwoną juntę gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Mało kto wtedy przewidywał, że będzie to początek końca marionetkowego państwa zwanego PRL. Dla mojej rodziny zaczął się dość prozaicznie. Nasz ośmioletni wówczas syn włączył Teleranek, ale telewizor tylko śnieżył i syczał. Nie było programu. Zadzwoniłem do zegarynki, lecz w słuchawce martwa cisza. W tym momencie z ekranu rozległ się hymn narodowy, po czym pojawił się gen. Jaruzelski. Ogłosił stan wojenny, wymuszony jego zdaniem koniecznością ratowania narodu przed katastrofą. Solidarność groziła wówczas strajkiem generalnym. Wskoczyłem do naszego dużego Fiata 125 i popędziłem przez ośnieżoną stolicę na Koszykową. Tam mieściło się warszawskie biuro Agencji Reutera, gdzie od 14 sierpnia 1980 r. pracowałem, a w sumie miałem jeszcze w tej firmie przepracować dalsze 31 lat.
Dla przeciętnego Polaka półtoraroczna wojna polsko-jaruzelska (13 grudnia 1981-22 lipca 1983) była okresem przygnębiającym, pełnym lęków i niepewności. Na początku zastanawiano się, czy wejdą Rosjanie? Następnie Polacy musieli główkować, jak pośród pogłębiających się braków rynkowych wyżywić rodzinę? Ogłaszając stan wojenny Jaruzelski powiedział m.in.: „Niechaj w tym umęczonym kraju, który zaznał już tyle klęsk, tyle cierpień, nie popłynie ani jedna kropla polskiej krwi”. W trzy dni późmiej miała miejsce masakra w kopalni „Wujek”, największa zbrodnia stanu wojennego. Od kul reżimowej soldateski zginęło dziewięciu górników, a kilkudziesięciu odniosło rany.
Dla większości rodzin pojawił się nowy porządek i styl życia, którego głównym elementem była kolejka. W sklepach spożywczych niepodzielnie królowały herbata i ocet, a gdy „rzucono” jakieś mięsne ochłapy, jakby spod ziemi wyrastała kilometrowa kolejka. Zazdroszczono przechodniom obwieszonym nanizanymi na sznurek rolkami papieru toaletowego. Ludzie kupowali, co tylko było: szklanki, ręczniki, prześcieradła, patelnie, deski klozetowe. Nieważne, że może niepotrzebne, bo zawsze można się z kimś wymienić. Polacy mieli portfele a nawet teczki wypełnione mało wartościowymi banknotami, za które nie było co kupić. Pojawił się nowy zawód: stacz. Byli to głównie emeryci, którzy za opłatą trzymali komuś miejsce w ogonku.
Natychmiast pojawił się zarówno czynny, jak i bierny opór społeczny przeciwko wewnętrznej agresji. Działacze Solidarności, których w pierwszych dniach zamachu nie zgarnięto, zeszli do podziemia. Z czasem powstała ogólnokrajowa sieć działających w ukryciu grup, redakcji i instytucji oporu. Na prymitywnych drukarkach sitodrukowych czy wydajniejszych powielaczach spirytusowych wydawano ulotki, gazetki, nawet zbroszurowane książki, m.in. Zniewolony umysł Miłosza. Obie techniki drukarskie wymagały maszyn do pisania, których w Poslce zawsze było mało, a te w siedzibach Solidarności zostały skonfiskowane. Ponieważ wielu Polonusów ochoczo włączyło się w akcję wspierania antykomunistycznego podziemia, podałem do prasy polonijnej, że w Ameryce najłatwiej zamówić maszynę do pisania marki Smith-Corona o polskiej klawiaturze nr 1029.
Z kupnem nie było problemu, ale jak taki sprzęt dostarczyć do ściśle kontrolowanej przez reżim Polski? Ale dla chętnego nie ma nic trudnego, wynajdywano więc różne drogi przekazu. Ukrywano kontrabandę w przesyłkach humanitarnych i handlowych, współpracowała poczta dyplomatyczna ambasad krajów zachodnich, których rządy wspierały Polaków. Z poziomu prymitywnych, lecz dość skutecznych mediów drukowanych drugi obieg nawet wzniósł się w eter. „Tu Radio Solidarność” – usłyszeli Polacy w różnych częściach kraju. „TV Solidarność” wdzierała się niekiedy na szklane ekrany, zwłaszcza podczas reżimowego Dziennika Telewizyjnego. Na podziemnych falach eteru rozbrzmiewała okupacyjna śpiewka „Siekiera, motyka”, co sługusów reżimu doprowadzało do szału. Przynajmniej oficjalnie, bo prywatnie różnie bywało.
Gospodarka spowolniała, przemysł pracował na pół gwizdka. Z jednej strony zachodnie sankcje przeciwko stanowi wojennemu odcięły PRL od surowców i kredytów, z drugiej strony wybuchały tzw. strajki włoskie – robotnicy pracowali w żółwim tempie. Ponieważ zakłady pracy zostały zmilitaryzowane, organizowanie prawdziwego strajku groziło sądem wojennym. Pisemka Solidarności instruowały związkowców, jak mają się zachować podczas interwencji komisarzy wojskowych. Należy udawać, że się nie rozumie polecenia i prosić o powtórzenie, wtedy przystąpić do realizacji, ale bez pośpiechu, skrzętnie trzymając się litery prawa oraz każdej niejasności czy lapsusu rozkazodawcy.
Twarzą stanu wojennego był najbrzydszy bodajże obywatel PRL, zlaicyzowany Żyd Jerzy Urban. W każdy wtorek odbywał filmowane przez TVP konferencje prasowe dla dziennikarzy krajowych i zagranicznych. Tam publicznie usprawiedliwiał wszystkie błędy i wpadki reżimu. M.in. przekonywał, że w Polsce żyje się tak źle głównie z powodu solidarnościowych wichrzycieli, którzy wzniecają niepokoje, oraz haniebnych „antypolskich” sankcji. Atakował też ludzi Kościoła, m.in. ks. Jerzego Popiełuszkę, którego Msze za Ojczyznę nazywał „seansami nienawiści”. Na głównego propagandystę Jaruzelskiego Solidarność mówiła „Goebbels stanu wojennego”.
Podczas starć ulicznych bywało, że przed zomowskimi pałkami, gazem łzawiącym i armatkami wodnymi antykomunistyczne tłumy broniły się płytkami chodnikowymi. Jednak zamiast sięgać po broń palną czy koktajle Mołotowa, podziemie głównie walczyło słowem. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (WRON), oficjalny gospodarz stanu wojennego, pojawiła się na murach miast w wersji „WRONA SKONA”. Nazwisko Jaruzelskiego wypisywano ze swastyką na miejscu litery „Z”. Obficie krążyły też dowcipy: „Polska jaruzelska zamierza zmienić swą nazwę na Ubekistan i stworzyć nowego człowieka: homo zomo. Walutą tegoż państwa będzie 30 srebrników”.
W tym czasie Kościół odegrał szczególną rolę, dając schronienie ukrywającym się działaczom podziemia. Jak za rozbiorów, także poniekąd zapewnił ciągłość życia kulturalnego Polaków. Aktorzy i inni artyści, którzy bojkotowali instytucje reżimowe, byliby odcięci od widowni, gdyby nie występowali w świątyniach. W czasie występów, jak i nabożeństw wśród zgromadzonych nie brakowało „towarzyszy” nagrywających przebieg tych zgromadzeń, ale otwartych ataków na przybytki sakralne nie było. Za to miały miejsce akty wandalizmu pod osłoną nocy i pobicia przez tzw. nieznanych sprawców, do których jednak reżim nigdy się nie przyznał.
Druga pielgrzymka do Polski papieża Polaka w czerwcu 1983 r. przyczyniła się do zakończenia stanu wojennego. W rozmowach z Jaruzelskim o to prosił Jan Paweł II. Zgodnie z komunistycznym rytuałem wojna polsko-jaruzelska zakończyła się 22 lipca, w 39. rocznicę początku sowieckiej quasi-okupacji. Gospodarka nadal upadała, a za kilka lat miały wybuchnąć kolejne fale strajkowe, aż reżim wreszcie zgodził się spotkać z Solidarnością przy okrągłym stole. W 1989 r. ogłoszono kolejną w XX wieku niepodległość. Dopiero po latach okazało się, że kraj właściwie nie zrzucił z siebie brzemienia komunizmu. W rzeczywistości PRL-owcy dogadali się ze skorymi do kolaboracji opozycjonistami, z czego wyłonił się twór zwany III RP. Ale to już temat na inną okazję.