sobota, 23 listopada, 2024

Zakablować ojca

MAREK BOBER

Gubimy codziennie informacje ważne.

Poleciała Nancy Pelosi na Tajwan. Przewodnicząca Izby Reprezentantów ubrała na powitanie mundurek w kolorze różowym, co miało mieć jakieś symboliczne znaczenie. Ale ta podróż nie jest informacją ważną, bo żadnej wojny chińsko-amerykańskiej z tego powodu nie będzie. Jeśli zaś chodzi o półprzewodniki, których braki na rynku i w dostawach w czasie tzw. pandemii dały się we znaki wielu gałęziom przemysłu, to już sprawa istotniejsza. Bez półprzewodników – produkowanych na Tajwanie czy też przez tajwańskie firmy w USA – Ameryka ma problem. I to nie tylko, aby utrzymywać przewagę technologiczną nad np. Chinami czy Europą, ale po prostu dlatego, że wielu rzeczy nie będzie w stanie produkować. 

Co jednak – ewentualnie – może mieć wspólnego Nancy Pelosi z półprzewodnikami? No może. Zakładając, że w czasie wizyty była trzeźwa (bo niektórzy zarzucają jej nadużywanie alkoholu, co niekoniecznie musi być prawdą), mogła posiąść informację ważne, a może i tajne. A z takich informacji lubi korzystać, jak się powszechnie mówi, jej mąż Paul. On potrafi robić interesy; wie kiedy, gdzie i w co zainwestować. I ta sztuka mu się dobrze udaje, obojętnie czy to on z kolei jest trzeźwy, czy też nie (niedawno został złapany podczas jazdy samochodem pod wpływem alkoholu i jakiegoś narkotyku). Jak widać, jego wiek (82 lata) nie przeszkadza w robieniu „ciekawych” interesów, a oskarżenia o wykorzystywanie nielegalnie zdobytych informacji (inside trading) nie zyskują poklasku mediów. Tak więc bliskim inwestycjom Paula Pelosi trzeba się przyglądać a nie wydumanej wojnie chińsko-amerykańskiej.

We wtorek, 2 sierpnia, Biały Dom się pochwalił, a uczynił to sam prezydent Joe Biden, że w Kabulu, stolicy Afganistanu, amerykański dron zabił terrorystę numer jeden na świecie, lidera Al-Kaidy, Ajmana al-Zawahiriego. To Egipcjanin, chirurg z wykształcenia, kiedyś prawa ręką i następca Osamy bin Ladena. Zlikwidowanie go zajęło Amerykanom 21 lat. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jedno „ale”. No bo co z tego, jak nie mamy informacji naprawdę ważniejszych: czy na pewno to był Ajman al-Zawahiri (bo w przeciwieństwie do bin Ladena nie przedstawiono materialnych dowodów), a po drugie jak to jest z tą Al-Kaidą. Kiedy bowiem rok temu Joe Biden, jako zwierzchnik sił zbrojnych, wycofywał Amerykanów z Afganistanu, wyraźnie mówił, że nie ma sensu pozostawanie na tym terenie U.S. Army, gdyż Al-Kaida została rozbita i nie istnieje. Teraz zaś mówi, że to dobrze, iż terrorysta został zabity, gdyż to osłabia Al-Kaidę. To jak w końcu jest: działa, istnieje ta Al-Kaida czy też nie? Mamy się bać czy nie?

Spadają ceny benzyny, to dobrze. I media o tym mówią, i ludzie. Ale jakoś szybko zniknęła dyskusja, czy mamy już w Ameryce recesję, czy jeszcze musimy poczekać. A to drugie jest dużo ważniejsze. Cały czas władze Nowego Jorku czy Chicago, wraz lokalnymi policjami, chwalą się, że walczą z przestępczością i nieźle im to idzie. Niestety, wystarczy zajrzeć do poważnych informacji i statystyk, a w nich trup ściele się równo.

Pojawiła się jednak inna informacja ważna, nawet bardzo ważna, bardzo szokująca, a ściślej – pojawił się wywiad. Stało się to za sprawą telewizji CNN i niejakiego Jacksona Reffitta. 

Ale po kolei. Wydarzenia z 6 stycznia 2021 r. w Waszyngtonie, gdzie przed Kapitolem zgromadziły się tysiące ludzi, oglądał chyba cały świat. Przypomnijmy, że w tym dniu ówczesny wiceprezydent Mike Pence miał zatwierdzić ważność wyborów poszczególnych elektorów ze wszystkich stanów i terytoriów zamorskich. Wiceprezydent mógł zatwierdzić elektorów lub nie. Choć zapowiedział wcześniej, że ich zatwierdzi, nie było do końca takiej pewności. Było wiele wątpliwości co do uczciwości wyborów prezydenckich; protesty i sprawy sądowe były jednak odrzucane. Gdyby wiceprezydent Pence nie zatwierdził elektorów, Joe Biden nie byłby prezydentem USA. 

I w pewnym momencie tłum zaczął nacierać na Kapitol. Wydarzenie to nazywane jest przez demokratów, liberałów, lewaków i progresistów wszelkiej maści insurekcją, powstaniem, krwawym zamachem na demokrację, aktem terrorystycznym (niektórzy nawet uważają, że gorszym niż zamachy z 11 września 2001 r.), wydarzeniem tragiczniejszym nawet niż amerykańska wojna domowa z lat 1861-65. 

Nie, nie jest tak. Nie trzeba być specjalistą od wydarzeń zbiorowych, demonstracji i zbiegowisk, aby szybko ocenić sytuację. Było to możliwe do zrobienia dzięki choćby tysiącom amatorskich filmików, które pojawiły się natychmiast w Internecie. Owszem, było widać, iż niektórzy wchodzą do Kapitolu siłowo, rozbijając jakieś drzwi i okna, przepychając się i wykrzykując. Ale było także widać, że pojawiły się osoby wręcz zapraszane do środka, spokojnie wpuszczane do wewnątrz przez siły porządkowe, spacerujące po historycznych salach, czujące się jak turyści.

Nie, to nie Donald Trump wydał hasło do „szturmu” i nie on odpowiadał za bezpieczeństwo budynku oraz zebranego tłumu. Na pewno byli prowokatorzy z jednej i drugiej strony, ale zamachem stanu to nie było. 

Wtedy na kilka godzin przerwano procedurę zatwierdzania elektorów, później ją dokończono i ostatecznie Joe Biden został prezydentem. W wyniku zajść odnotowano pięć zgonów. Tak, pięć: trzy z przyczyn naturalnych, jeden z przedawkowania narkotyków i jeden od strzału. Tak, była po prawdzie jedna ofiara śmiertelna: Ashli Babbitt, 35-letnia weteranka U.S. Air Force, służąca m.in. w Afganistanie, Iraku, Jemenie i Katarze. Na Kapitolu nie była uzbrojona. Śledztwa przeciwko czarnoskóremu funkcjonariuszowi policji Kapitolu, Michaelowi Byrdowi, praktycznie nie przeprowadzono; sprawę zamieciono pod dywan.

Nie twierdzę, że wszyscy zgromadzenie przed Kapitolem 6 stycznia ub.r. byli aniołkami. Na pewno mogli się tam pojawić ludzie, którzy mieli przy sobie broń, może planowali jakąś strzelaninę, jakieś porwanie, jakąś zadymę. Takich, jeśli są, należy oskarżyć i osądzić.

Ale w zdecydowanej większości byli tam ludzie rozgoryczeni, którzy sprzeciwiali się nieprawidłowościom wyborczym, ewidentnym nieprawidłowościom, chcący jedynie wyrazić swój obywatelski niepokój. 

Od tamtych wydarzeń „wyłapano” już, na dzisiaj, 884 osoby. Służby federalne oskarżają je o przeróżne rzeczy: wandalizm, rozruchy, próbę przejęcia procesu legislacyjnego, konspirację itd. 

Czy to są więźniowie polityczni? Tak, przynajmniej większość z nich. Procesy toczą się powoli, prawie wszyscy przyznają się do „winy” i zarzucanych czynów, aby uniknąć wysokiej kary, zazwyczaj więzienia.

I teraz przejdźmy do wywiadu w CNN. W poniedziałek, 1 sierpnia, pojawił się 18-letni Jackson Reffitt. Wyraził on zadowolenie, że jego ojca skazano na 87 miesięcy więzienia, czyli ponad siedem lat. 

Guy Reffit (ojciec) ma 49 lat. Ma żonę, wspomnianego syna i dwie córki. Kilka dni po wydarzeniach 6 stycznia na Kapitolu jego syn wystukał sobie w komputerze namiary na FBI i doniósł, że jego ojciec był wtedy w Waszyngtonie, że jest niebezpieczny i mu grozi. Ojca aresztowano, postawiono mu zarzuty przeróżne: że uczestniczył w spisku, że wszedł na Kapitol z bronią, że namawiał do rozruchów, że jest członkiem jakichś paramilitarnych organizacji, że jest członkiem skrajnych – jak się to teraz nazywa – białych suprematystycznych organizacji. Guy Reffitt nie przyznał się do winy i był pierwszym z aresztowanych uczestników „insurekcji”, który postanowił się bronić i zmierzyć z procesem sądowym. Jego syn-donosiciel był świadkiem oskarżenia. W marcu br. uznano go winnym, teraz wymierzono wyrok. Ponad siedem lat więzienia to nie jest mało.

Nie znam skazanego, wiem tylko, że pracował w przemyśle naftowym. To ciężka praca, która z pewnością dawała szansę utrzymać rodzinę. Gdyby był pospolitym przestępcą, gdyby kogoś zabił, zgwałcił, okradł czy skatował żonę, można byłoby donos syna zrozumieć. Donosu za poglądy polityczne i obywatelski sprzeciw zrozumieć nie mogę.

Syn wyraża zadowolenie i robi za gwiazdę telewizji i Internetu. Gwoli ścisłości dodajmy, że żona i obie córki stały murem za mężem i ojcem, za skazanym.

Syn, dodajmy też gwoli ścisłości, zaraz po złożeniu donosu na ojca założył konto w Internecie, na które można przesyłać pieniądze. Twierdził, że jest dobrym człowiekiem, chce studiować i pomagać finansowo rodzinie. Kilka dni temu miał na tym koncie 185 tys. dolarów. 

Ameryka ma swoje problemy, jak każde państwo. Problemem jest drożyzna, wysoka inflacja czy też utrzymanie mocarstwowej pozycji w świecie. Ale prawdziwym problemem Ameryki jest wyhodowanie sobie nie jednego, a kilku pokoleń takich Jacksonów Reffittów, pokoleń kilkunastolatków, 20- i 30-latków, przeróżnych postępowców, rzekomych antyrasistów, antifowców, „antyfaszystów”, często po dobrych rzekomo szkołach najzwyklejszych marksistów, „demokratów, progresistów, a w rzeczywistości darmozjadów, obiboków i kretynów. I to jest wyzwanie. 

Marek Bober

Zdjęcia:

Jackson Reffit

fot. Archiwum

Guy Reffit

fot. Archiwum

Najnowsze