Robert Strybel
Od zarania dziejów dla narodów i państw posiadanie cech mocarstwowości niemal zawsze było powodem do dumy, budząc jednocześnie podziw, respekt i lęk u innych. Atrybutami mocarstwa są m.in.: obszar terytorialny, imponujący potencjał militarny i kluczowe znaczenie gospodarcze. Są mocarstwa regionalne, kontynentalne i globalne. Tradycyjnie te ostatnie tworzyły takie wielkie mocarstwa pełnomorskie jak Anglia, Francja, Hiszpania i Portugalia, które swego czasu swymi koloniami opasały cały glob.
Z powodu niefortunnej lokalizacji kraju między germańskim zachodem a rosyjskim wschodem Polacy niegdyś ukuli sobie tzw. teorię dwóch wrogów. Jednakże na wczesnym etapie państwowości Ruś dla Polaków była nie tyle zagrożeniem, ile terenem ekspansji. W późniejszych okresach, mniej więcej do 1480 r., Moskali trzymała pod butem mongolska Złota Orda.
W różnym stopniu dążenia mocarstwowe przejawiali m.in.: Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki, Jagiellonowie, Batory i Sobieski, a w XX wieku także Piłsudski. Czy ktoś piszący na ten temat za lat 20-50 do tej litanii nie zaliczy drużyny Duda-Morawiecki-Kaczyński-Błaszczak? Tak czy inaczej, mniej więcej od dwóch lat raz po raz pojawiają się wzmianki w światowych mediach o wyłaniającym się w Europie nowym mocarstwie wojskowym. „Poznajcie nowo powstające supermocarstwo militarne Europy: Polskę” – napisał w nagłówku amerykański portal informacyjny POLITICO. „Wojsko Polskie musi być tak potężne, że wyłącznie poprzez swoją siłę nie będzie musiało wałczyć” – zacytowano słowa premiera Mateusza Morawieckiego.
O nowym mocarstwie informowały media nie tylko europejskie. „Polska stała się bardziej wpływowym graczem w zakresie obronności europejskiej niż kiedykolwiek” – donosiła bliskowschodnia telewizja informacyjna Al-Dżazira. Obecnie Polska zamyka górną dwudziestkę sił zbrojnych spośród 145 krajów świata, ale czy jej pozycja nie wzrośnie, gdy – jak oblicza amerykańskie pismo Popular Mechanics: – Do lat 30. XXI wieku Polska będzie miała więcej czołgów niż Zjednoczone Królestwo, Niemcy, Francja, Holandia, Belgia i Włochy razem wzięte.
„Zabraliśmy walizki pieniędzy i jak cholera pędzimy po świecie, starając się zrobić zakupy” – bez ogródek po żołniersku strzelił magazynowi Breaking Defense gen. Roman Andrzejczak, Szef Sztabu Polskich Sił Zbrojnych. „Polska ma grubą forsę na modernizację swego wojska oraz dalsze dozbrajanie Ukrainy, ale jej zapasy maleją i muszą być uzupełniane” – można było przeczytać w poświęconym sprawom obronności wirtualnym czasopiśmie amerykańskim.
Zatwierdzony przez ministra obrony Mariusza Błaszczaka Plan Modernizacji Technicznej WP na lata 2021-2035 wydłużył okres planistyczny z 10 do 15 lat. „To otworzyło drogę do stworzenia podstaw prawnych do zawierania wieloletnich umów” – wyjaśnił minister. Niedawno prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę budżetową, która przewiduje rekordową kwotę $133 miliardów na obronność.
Aktualnie wydatki na obronność Polski wynoszą 3 proc. PKB (Produktu Krajowego Brutto = Gross National Product), ale planuje się ten odsetek zwiększyć w przyszłości do 4 proc. a nawet 5 proc. Byłby to prawdopodobnie najwyższy taki wskaźnik w NATO. Celem III RP jest stworzenie największej armii lądowej w Europie liczącej 300 tys. wojsk. Obecnie Polska jest na drugim miejscu po Francji, która ma 350-tysięczną armię. Niemiecka Bundeswehra pod bronią ma obecnie „jedynie” 184 tys. osób.
Ważnym atrybutem mocarstwa jest jego wpływowość, zdolność do oddziaływania na bliższe i dalsze sąsiedztwo. To właśnie czynnik ukraiński najbardziej wpłynął na poprawę międzynarodowego wizerunku Polski. Z kraju ustawicznie nękanego przez brukselskich eurokratów o rzekome naruszanie praworządności nagle stała się liderem, który intensywnością wojskowego, humanitarnego i dyplomatycznego wsparcia dla oblężonej przez Rosję Ukrainy zadziwił świat. Nieco na wyrost modnym tematem różnych mediów krajowych i zagranicznych staje się Polska jako swego rodzaju epicentrum powstającego alternatywnego wobec Brukseli, Berlina i Paryża nowego układu europejskiego.
Chętnie czytany przez eks-komunistów lewicowo-antyklerykalny tygodnik Przegląd w ostatnim numerze odrzuca pisowską wizję militarnie silnej i zamożnej „Wielkiej Polski” jako „mocarstwowe mrzonki”, ale przyznaje, że zagraniczne media obecnie uważają Mateusza Morawieckiego i Andrzeja Dudę za „europejskich bojowników o wolność (freedom fighters)”, bo „bronią europejskich wartości”. Tygodnik dodaje: „Dotychczas na tych samych łamach występowali wyłącznie w roli homofobów, antysemitów, rozbijaczy Europy, populistycznej zarazy i może nawet »naśladowców Putina«. (…) W tej chwili zdobią serwisy newsowe światowych agencji i okładki gazet jako liderzy kontynentu”.
Ostrze warszawskiego lobbingu na własnej skórze odczuł marzący o powrocie do lukratywnych stosunków biznesowych z Rosją kanclerz Niemiec Olaf Scholz. Od samego początku putinowskiej agresji Scholz nie kwapił się do dozbrajania ofiary tej inwazji, raczej bał się eskalacji konfliktu i głowił się, jak umożliwić Putinowi wyjście z opresji z zachowaniem twarzy. Premier Morawiecki nie raz i nie dwa wybrał się do Berlina na rozmowy z kanclerzem, podczas których naciskał i nawet zawstydzał opierającego się socjalistę. Kiedy Scholz zwlekał z dostarczeniem Kijowowi potężnych czołgów niemieckich Leopard 2 i zabronił tego krajom już je posiadającym bez zgody Berlina, Morawiecki ruszył do akcji.
„Tworzymy koalicję czołgową za zgodą Niemiec lub bez” – asertywnie lub (z perspektywy Berlina) bezczelnie oznajmił polski premier. W końcu jednak Scholz skapitulował, zgodził się wysłać do Ukrainy 14 własnych Leopardów 2 i zezwolił innym krajom je posiadającym na pójście w jego ślady. Niemal natychmiast ociągający się dotąd Joe Biden ogłosił, że wysyła 31 czołgów Abrams. Dodajmy, że planowany pobyt prezydenta USA w Warszawie 20-22 lutego br. w związku z pierwszą rocznicą putinowskiej agresji to też publiczny wyraz uznania, który ściągnie na Polskę medialną uwagę świata i przysporzy jej prestiżu i znaczenia. Oprócz Polski do koalicji czołgowej dołączyły: Wielka Brytania. Norwegia, Holandia, Hiszpania i Finlandia. Czy pod patronatem Warszawy powstanie jeszcze „koalicja myśliwcowa”, by przełamać kolejne opory Zachodu, dopiero się okaże.
Poza siłą militarną i mocą oddziaływania na sąsiadów, mocarstwo powinno mieć silną gospodarkę. Podczas kryzysu finansowego 2008 r. Polska jako jedyny kraj UE nie wpadła w recesję. Także lepiej niż wiele innych krajów poradziła sobie z pandemią. W 2020 r. PKB Polski skurczył się o „zaledwie” 3,5 proc. w porównaniu ze średnią 5,5 proc. w zrzeszającej 38 krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. Brytyjska gospodarka skurczyła się aż o 9,9 proc. Podczas gdy gdzie indziej bezrobocie skoczyło w wyniku pandemii, Polska miała i ma jedne z najniższych wskaźników w Europie.
Jednym z mierników stanu gospodarki jest wskaźnik dynamiki w przetwórstwie przemysłowym. Z danych Eurostatu (komórki statystycznej UE) wynika, że Polska należała do samej czołówki krajów, które najszybciej odbudowały swój przemysł po pandemicznej stagnacji z nawiązką. Niemcy oraz Malta wciąż nie przebiły poziomu produkcji przemysłowej sprzed pandemii COVID-19.
Takie informacje są solą w oku liberalno-lewicowej „totalnej opozycji”, która nie szczędzi wysiłków, by zdeprecjonować i zohydzić rządzącą prawicę. Taki jest główny cel rozkręcającej się kampanii wyborczej. Opozycja straszyła, że zabraknie awaryjnie przywróconego do łask przez UE węgla oraz gazu i Polacy będą marzli w niedogrzanych mieszkaniach. Sam Tusk, któremu często puszczają nerwy, swego czasu straszył, że cena chleba, który normalnie kosztuje od 3 do 5 zł (67 centów do $1,12) może wzrosnąć do poziomu 30 zł ($6,20) za bochenek. A cena benzyny zdaniem opozycji na pewno przekroczy 10 zł ($2,24) za litr, czyli $6,60 w przeliczeniu na galon.
Żadna z tych rzeczy się nie sprawdziła, co wytrwale powtarza prorządowa TVP, wyciągając z lamusa i nadając odpowiednie wideoklipy z przeszłości. Opozycja, której filozofia kampanijna to „im gorzej w kraju, tym lepiej dla nas”, może się pocieszać głównie stopą inflacji, która wynosi w Polsce 16,6 proc. Jest to bliżej dołowej Mołdawii (20 proc.) niż czołowej Szwajcarii (2,8 proc.). Ale nawet przy tym opozycja się ośmiesza, obarczając winą za to PiS czy Zjednoczoną Prawicę. Jakby Kaczyński chodził po krajach i obdarowywał je inflacją, której praprzyczyną były putinowskie manipulacje przy surowcach energetycznych.
Rzecz, która może wykoleić będące jeszcze w powijakach i trochę pisane na wodzie mocarstwowe dążenia obecnej ekipy rządzącej, to jej jesienna klęska wyborcza. Liberalna lewica już zapowiada, jak zamierza poodkręcać różne elementy pisowskiej „dobrej zmiany”. Ale jeszcze bardziej katastrofalne konsekwencje nie tylko dla Polski, lecz dla całego układu bezpieczeństwa UE, NATO i nawet dla geopolityki całego świata miałaby ewentualne niepowodzenie wyzwoleńczego zrywu narodu ukraińskiego.