Andrzej Moniuszko
Wąż trzymający w pysku własny ogon to jeden z najbardziej niezwykłych wizerunków towarzyszących człowiekowi już od wielu tysiącleci. Zwany on jest uroborosem, od greckiego słowa ura – „ogon” oraz bora – „jedzenie”. Najogólniej rzecz ujmując, jest on symbolem cykliczności, odnowy, wiecznego powrotu, zamkniętego obiegu rzeczy. Ale z figury wyłania się paradoks: „jeśli wąż najpierw zjada swój ogon, a potem połyka całe swoje ciało, to gdzie jest wąż?” Zapewne dlatego w potocznej frazeologii podobizna gada zjadającego własne ciało nie jest symbolem regeneracji, lecz przykładem działania nie tylko irracjonalnego, ale i szkodliwego; ktoś, kto postępuje jak uroboros, szkodzi samemu sobie i zmierza w kierunku samounicestwienia.
Nowy, współczesny rozdział w „historii” uroborosa zdają się pisać urzędnicy Unii Europejskiej. Zachłanny i niczym nieokiełznany apetyt brukselskich bonzów przejawia się częstokroć na kreowaniu problemów, które w pocie czoła i za pieniądze podatników próbują później rozwiązać. Taki swoisty XXI-wieczny europejski wąż samozagłady, czyli… euroboros.
Jednym z jego przykładów jest wszechobecny kult materializmu i unijna polityka klimatyczna. Głowa gadziny to gloryfikowana w środkach masowego ogłupiania postawa życiowa polegająca na traktowaniu rzeczy, bogactw materialnych, jako rzeczy nadrzędnych i niezbędnych do egzystencji. Wszystko można kupić, aby być, trzeba mieć, aby mieć, trzeba kupować. Kupuję, więc jestem.
Ogarnięci wizją finansowych korzyści politycy zapominają, iż popyt napędza produkcję, która jest nieodłącznie związana z powstawaniem nadwyżek towarowych, wytwarzaniem wadliwych towarów i gromadzeniem zużytych opakowań i odpadów. Ich utylizacja przynosi pewne rezultaty, ale nowe technologie i pogoń za nowinkami powoduje olbrzymie trudności w oddzieleniu różnych składników nowych produktów. Najnowszym przykładem takiego beztroskiego i krótkowzrocznego myślenia okazały się tzw. turbiny wiatrowe, które mają określony okres eksploatacji. Trudności z recyklingiem powodują, że stosy masywnych, starych łopat turbin trafiają na wysypiska śmieci lub są spalane. Oczywiście wąż konsumpcyjno-ekologiczny nie jest tylko problemem państw europejskich – podobnym stworem pochwalić się zapewne mogą Stany Zjednoczone, które też mają swojego amroborosa. Ale wracajmy do Europy, jako że nasz bazyliszek ma jeszcze więcej łbów i ogonów.
Aby wyjść naprzeciw ekologicznym zagrożeniom, unijni prominenci zaproponowali koncepcję tzw. Europejskiego Zielonego Ładu (ang. European Green Deal). Jest on pakietem inicjatyw politycznych, którego celem jest skierowanie krajów unijnych na drogę transformacji ekologicznej. Ma ona doprowadzić Europę do długoterminowego, planowanego, zrównoważonego wzrostu gospodarczego i ogólnego dobrobytu. Warto przypomnieć, iż podobnych bałamutnych i ideologicznych bzdetów używali propagatorzy radosnego socjalizmu, o których co poniektórzy z nas jeszcze pamiętają a o których młodsze pokolenie nie ma zielonego (sic!) pojęcia. A szkoda.
Częścią owego planu jest tzw. pakiet klimatyczny. Zgodnie z jego założeniami rolnicy będą przymuszeni do wprowadzania nowych metod i rodzajów uprawy i hodowli, które są przyjazne dla środowiska, minimalizują emisję gazów cieplarnianych i wspierają tzw. bioróżnorodność. Podstawą do wprowadzenia owych zaleceń i nakazów są m.in. opracowania unijnych uczonych, którzy obliczyli, ile metanu, dwutlenku węgla i innych nieszlachetnych gazów produkują krowy, konie i barany i w jakiej mierze szkodzą one środowisku i rujnują europejski klimat. Zapędy unijnych urzędasów są wspomagane przez grupy ekologiczne różnej maści. To ich działacze za eurosrebrniki oblewają farbami pomniki i obrazy i przyklejają się do autostrad. Ponieważ za jedną trzecią światowej emisji CO2 odpowiadają Chiny, to wydawać by się mogło, iż nawiedzeni przyrodnicy winni się wybrać na krucjatę ekologiczną np. do Państwa Środka, aby walczyć ze złem u jego źródła. Ostatecznie to misjonarze nie jeżdżą do Watykanu, aby głosić dobrą nowinę a wolontariusze nie podróżują do Szwajcarii, aby dokarmiać głodujących Helwetów. Wracajmy jednak do tematu.
W opinii ekspertów proponowane przez unijnych dysydentów regulacje doprowadzą do upadku gospodarstw chłopskich i w konsekwencji do spadku produkcji żywności. Ale na to autorzy unijnej pieriestrojki też mają lekarstwo. Temu zadaniu sprostać mogą wielkie spółki rolnicze, tzw. agrofirmy, czyli nowe, współczesne kołchozy. Tak się składa, iż ich właścicielami są koncerny zachodnie należące m.in. do unijnych potentatów, a więc Niemców, Duńczyków, Francuzów, Holendrów i Rosjan. Skoncentrowały one swoją działalność na bogatej w żyzne gleby Ukrainie, gdzie luki w systemie prawnym i tocząca się wojna umożliwiły im przejęcie gruntów. Przypuszczać można, iż przyszłościowy unijny plan zakłada zakładanie takich mega-kołchozów również na terenie Polski. Prowadzić to będzie do upadku gospodarstw rolnych i w konsekwencji do zaniku klasy społecznej, jaką stanowią chłopi. To oczywiście dodatkowy bonus dla unijnych ideologów, bo według nich wsie i jej mieszkańcy to ciemnogród stojący na drodze rozwoju nowoczesnego społeczeństwa europejskiego.
Euroboros ma również pełne ręce, a w zasadzie pełną gębę, roboty z powodu kryzysu demograficznego. Jest on wynikiem zmian ról społecznych kobiet i mężczyzn, szerokiej akceptacji aborcji i rozwodów, genderowego oszołomienia, upojenia materialnymi wygodami życia i wieloletniej walki z tradycyjnym modelem rodziny. Aby zapobiec skutkom spadku przyrostu naturalnego, geniusze spod unijnych gwiazdek zaproponowali politykę imigracyjną, którą pod przykrywką ochrony biednych, uciśnionych i prześladowanych zainicjowała Angela Merkel i jej pochlebcy. W praktyce zwabieni zasiłkami i wizją Europy jako miejsca szczęśliwości imigranci nie odnajdują się w nowym skomercjalizowanym, rozpędzonym, rozbawionym i ogarniętym manią konsumpcji społeczeństwie. Bariery kulturowe, językowe, religijne zwyczajowe okazują się niemożliwe do pokonania i powodują, że nowo przybyli wypychani są poza ramy lokalnych społeczności i zmuszani do życia w obozach lub odizolowanych osiedlach przypominających getta. Nie zapominajmy też, iż imigrantami są najczęściej ludzie młodzi, w wieku produkcyjnym. Dla krajów, z których ucieklim oznacza to utratę kapitału ludzkiego i społecznego, spadek populacji, zniekształcenie struktury wiekowej, deficyty w zasobach pracy itp. Projekt unijny – multikulturalizm jako recepta na wszelkie zło przegrał w zderzeniu z rzeczywistością i na dobrą sprawę okazał się niczym innym jak tylko nowym, XXI-wiecznym niewolnictwem. Korzysta na nim „biznes” związany z przemytem ludzi, który rozwija się coraz szybciej, przynosi miliardowe zyski i stał się bardziej dochodowy niż narkobiznes. Ale euroboras czuwa i w 2016 r. UE utworzyła Europejskie Centrum Zwalczania Przemytu Migrantów, aby pomóc państwom członkowskim położyć kres temu procederowi. I już nie wiadomo, czy unijni obywatele mają śmiać się czy też płakać.
O wiele więcej rozsądku od unijnych geniuszy wykazują Chiny, które zamiast fundować np. Afrykanom ryby, postanowili zaopatrzyć ich w wędki. Wyszli oni z założenia, że skoro do Afryki należy ok. 60 proc. użytków rolnych globu, to rozwój branży rolnej może być nie tylko kluczem do uwolnienia potencjału gospodarczego kontynentu, ale i źródłem olbrzymich zysków. Sukcesem inwestycyjnym Chin stały się parki agro-przemysłowe, specjalizujące się w eksporcie dóbr żywnościowych.
I wcale nie tak odległa wydaje się przyszłość, kiedy to po zaoraniu europejskiego rolnictwa euroboros będzie importował konkurencyjną cenowo żywność chińską. Część z niej będzie zapewne produkowana przez europejskich wyrobników, którzy zamiast zrywać szparagi w Niemczech, będą sadzić kartofle w Afryce.
Andrzej Moniuszko