ANDRZEJ MONIUSZKO
Jednym z najbardziej niepokojących zjawisk obecnych w naszym życiu społecznym i politycznym jest powszechna niechęć do rozstrzygania spornych problemów w drodze rozmów i negocjacji. Taki dialog z założenia prowadzi do znajdywania rozwiązań korzystnych dla zainteresowanych stron, bo tylko rzeczowa, otwarta i oparta na argumentach debata, w której oponenci przedstawiają swoje racje i punkty widzenia, jest warunkiem osiągnięcia optymalnych rozstrzygnięć. A jeżeli kompromis nie jest możliwy, to wymiana poglądów z pewnością pomaga w określeniu istniejących rozbieżności i toruje drogę do godzenia różnych, nawet sprzecznych, poglądów lub interesów. Musimy pamiętać jednak, że warunkiem sine qua non do rozpoczęcia tego typu dialogu jest obecność i akceptacja nadrzędnego celu, który łączy oponentów; w przypadku polityków – zgodnie ze złożonymi obietnicami wyborczymi – takim fundamentalnym dążeniem powinno być oczywiście dobro kraju i jego obywateli.
Spornych kwestii, o których warto rozmawiać i w których opozycja i duża część społeczeństwa ma odmienne zdanie od zarządzających elit, jest wiele a ich liczba zda się powiększać w lawinowym tempie. Plaga imigracyjna, zalewająca kraj fala narkotyków, rosnąca przestępczość, galopująca inflacja, kontrowersje wokół krytycznej teorii rasy, narastająca cenzura czy też zamykanie ust ludziom, którzy mają inne zdanie od narzuconych standardów, to jedynie nieliczne z wielu problemów, o których nie tylko powinniśmy głośno debatować, ale na gwałt szukać rozwiązań, bo – jak mawiał poeta – czasu jest niewiele.
Jest to niestety myślenie czysto życzeniowe, bo rządzące liberalno-demokratyczne elity nie chcą mieć z tą ideą nic wspólnego. W zamian, używając metody „huzia na Józia”, próbują wyciszyć oponentów odsądzając ich przy tym nie tylko od czci i wiary, ale i od zdrowego rozsądku. Należy przypuszczać, że w niedługim czasie w miarę narastania kryzysu i zbliżania się kolejnych wyborów kierunkiem propagandowej artylerii stanie się ponownie były prezydent Trump, który jest dla demokratów symbolem tych wartości, które rzadko rozumieli, ale nigdy nie akceptowali. Nie są i nie będą to wysiłki zmierzające do zjednoczenia społeczeństwa, o których z ręką na sercu i z oczami utkwionymi na telebimie zapewniał prezydent Biden, lecz próba jego zniewolenia i ubezwłasnowolnienia. Trudno uwierzyć, iż po wygraniu wyborów towarzystwo spod szyldu Baiden & Co. nagle zaufało swojej nieomylności i zapewne motywy takiego postępowania wydają się bardziej prozaiczne. Z powodów mniej lub bardziej podejrzanych pozostają oni dalej politycznymi marionetkami pociąganymi za sznurki przez animatorów z grup nacisku i szemranych środowisk wymachujących różnokolorowymi i różnopłciowymi sztandarami. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, iż żądają oni od polityków nie tylko wywiązania się ze złożonych poufnie obietnic wyborczych, lecz również obiecują pomoc w kolejnej kampanii elekcyjnej w postaci wszechpotężnej kasy i mięsa wyborczego. Powiedzmy od razu, iż dla tych ugrupowań, związków czy też organizacji takie idee jak dobro kraju, pożytek społeczny, historia czy też patriotyzm są pojęciami abstrakcyjnymi – nie przekładają się w żaden sposób na korzyści finansowe lub też obce są ich ideologii.
Wcale nie tak dawno byłem świadkiem wypowiedzi jednego z prominentnych społeczników o wyraźnie zarysowanych ambicjach politycznych, który z dumą podkreślił, iż na spotkaniu z członkami jakiejś tam organizacji nie tylko zaprezentował swoją sylwetkę i osiągnięcia, lecz również… uniknął kontrowersyjnych zagadnień, którym na imię przestępczość i osławiona CRT. Myślę, że możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, iż takie pozbawione wyrazu postawy są podyktowane głównie troską o swoje – mniej lub bardziej dosłownie rozumiane – siedzenie i obawą, aby nie zostać okrzykniętym wrogiem czegoś tam. Ale jeżeli dla niego i jemu podobnych odwaga myli się z odważnikami, to nie dziwmy się, że zamiast brać byka za rogi, próbują go oswoić głaszcząc go… wiadomo, po czym.
Politycy w zaistniałej sytuacji mają oczywiście zadanie ułatwione, bo towarzyszy im aureola pochlebstw roztaczana przez środki medialne, które zamiast pełnić funkcję bezstronnego obserwatora piętnującego niedołęstwo polityków, produkują zasłonę dymną zakrywającą ich indolencję. Wtórują im aktorzy, sportowcy i inni celebryci, których cechuje żarliwa, chociaż niczym nieuzasadniona wiara, że tylko działacze spod znaku osła mogą Amerykę i świat uratować, a Joe Baiden jest w posiadaniu Świętego Graala i kamienia filozoficznego, tylko zapomniał, gdzie je położył. W takiej atmosferze tworzą się partyjne kariery politycznych miernot niezdolnych nie tylko do efektywnego sprawowania władzy w imię dobra kraju i jego obywateli, ale i do budowania pomostów między skrajnymi poglądami. Trudno pocieszać się faktem, że mamy takich polityków, jakich sobie wybraliśmy; z pewnością nie są to politycy, na których społeczeństwo zasłużyło. Ale może się mylę.
W myśl starego porzekadła, które powiada, iż ryba psuje się od głowy, nietrudno zauważyć, że kocia muzyka obecna na szczeblach najwyższych zaowocowała marazmem polemicznym w środowiskach naukowych, ekonomicznych, artystycznych, sportowych, nieformalnych grupach środowiskowych i nawet w kręgach rodzinnych. Polega on ni mniej, ni więcej jak tylko na unikaniu drażliwych kwestii we wszelkiego typu rozmowach i dyskusjach. Apatia a nawet niechęć do podejmowania kontrowersyjnych tematów stała się już nie tylko obowiązująca, ale i nierzadko nobilitująca. Jeżeli się, broń Panie Boże, okaże, że mamy odmienne zdanie od obowiązującego na temat np. rasy, płci, policji i LGBT, to możemy być posądzeni o rasizm, nieprzystosowanie, fobie i inne przypadłości, w których nazywaniu i wynajdywaniu wyspecjalizowali się pozostający na usługach rządzących spece, fachowcy i przyklaskiwacze. Mam nadzieję, że zwolennicy nowego nie pójdą śladami swoich poprzedników z epoki Stalina i jego następców, którzy dla takowych odszczepieńców znajdowali przytułki zwane dumnie szpitalami psychiatrycznymi.
Takim zakazanym tematem stały się na przykład szczepionki, które według jednych są cudownym panaceum pozbawionym działań ubocznych, a według drugich to trucizna i wymysł Gatesa. Prawda zapewne, jak zawsze, leży pośrodku, ale żeby do niej dojść, to potrzebna jest rzeczowa debata z udziałem zainteresowanych stron, które będą mogły przedstawić swoje racje i argumenty. Obrzucanie się wyzwiskami i zarzucanie drugiej stronie, że kłamie i oszukuje, nie tylko nie prowadzi do niczego, ale powoduje, iż społeczeństwo nie daje wiary ani jednym, ani drugim. Podobnym tematem, którego osoby na świeczniku obawiają się jak diabeł święconej wody, jest temat aborcji. Według jednych powinna być ona powszechna i dostępna, a ponad 50 mln wykonywanych rocznie na świecie zabiegów to symbol postępu i wolności płci pięknej; według innych to mniej lub bardziej jawne ludobójstwo, którego ofiarą rocznie pada ponad 50 milionów nienarodzonych obywateli świata. Dodajmy, że jest to liczba zatrważająca, zważywszy, że z powodu Covidu całkowita liczba zgonów na całym świecie na dzień 3 stycznia 2022 przekroczyła 5 milionów. Ale jak się rzekło, rozmówcy wystrzegają się tego tematu jak diabeł święconej wody, co jest dla większości z nich zadaniem więcej niż trudnym, bo to tak, jakby kusy próbował uniknąć kropidła uczęszczając regularnie na msze święte.
A lista tematów śliskich zdaje się coraz bardziej wydłużać, czemu nie należy się dziwić, bo nie żyjemy w próżni i raczej wcześniej niż później będziemy musieli się z nimi nie tylko zetknąć, ale i stawić im czoła. Chowanie głowy w piasek czy też zamiatanie ich pod przysłowiowy dywan nie może trwać wiecznie. W przypadku pierwszym wystawiamy pewne części na kopane urazy, nie wiedząc nawet, kto się nam do tyłka dobiera. A w przypadku dywanu to trzeba pamiętać, że każdy kobierzec ma określone wymiary i może ukryć tylko tyle śmieci, ile się pod nim brudu zmieści. Chyba że mówimy o magicznym latającym dywanie, na którym to politycy odlecą na zagraniczne placówki dyplomatyczne. A ci, którzy nie odfruną, będą pisać pamiętniki lub budować biblioteki pod swoim wezwaniem, zostawiając nam butwiejące odpadki.
Andrzej Moniuszko