ANNA KAJKOWSKA
30 marca ląduję na Lotnisku im. Fryderyka Chopina, kiedyś Okęcie. Odbieram bagaż. Sprawna obsługa, lekki szmer odgłosów lotniska. Siostra ze szwagrem podjadą dopiero za pół godziny. Spokojnie siadam na ławce na hali przylotów przy kawiarni Costa. W oczy rzuca się ogromny ekran – błękitne niebo i żółte kłosy zbóż, napis: „My z Wami!”. W pobliżu mnie zdjęcie tego ekranu robi kobieta trochę młodsza ode mnie, widać, że też w podróży. Podchodzę do niej. Okrągła, miła buzia. Włosy koloru żyta.
– Ja z Ukrainy. Ja przyletiala z Londynu. A teraz do Kijowa.
– Do Kijowa?!
– Tam Mama moja. Ona staruszka, sama.
– I ty tam lecisz? Tam wojna!
– Tam Mama moja.
Przytulam ją mocno. przez długą chwilę. W podświadomości słyszę słowa dezaprobaty ze strony mojej rodziny: „Ania, u nas tak się nie robi! Nie możesz być taka wylewna, co ludzie powiedzą!”. Nieważne, co powiedzą! Ja tak to odbieram i tak będę się zachowywać, to jestem ja. Mam w nosie konwenanse. Czy to tylko mój odruch? Nie, potrzeba serca, chwili, która nigdy może się nie powtórzyć. I tak przez moment witamy się. Ja już u siebie, w Polsce, ona jeszcze nie u siebie.
– Kochana. Jesteśmy z Wami.
– Tak, ja znam. Mnie teraz dalej trzeba.
– Tak, rozumiem. Jak masz na imię?
– Irena, a ty?
– Ania.
– O, to dobre imię!
– A Twoje też piękne, Irena…
Uśmiecha się, odwraca i szybko oddala.
– Z Bogiem!
Obejrzała się na mnie, macha ręką. Za chwilę znika mi z oczu. Już teraz nie muszę hamować się. Łzy lecą same. Moi jeszcze nie podjechali na lotnisko. Jak to dobrze. Mogę spokojnie otrzeć łzy. Już w samochodzie szwagra. Mijamy część Mokotowa, centralną dzielnicę Warszawy. Widzę namioty na placach, pierwsze punkty kontaktu dla wolontariuszy i uchodźców.
Mija prawie miesiąc od mojego przylotu do Polski. Jestem szczęśliwa – tak chcę określić to, co czuję. Uczucia podbudowane w pełni rzeczywistością codziennego życia, tu, gdzie pragnęłam dotrzeć, być i działać – teraz, kiedy tworzymy historię. To kolejny rozdział książki, która kiedyś pojawi się na półkach księgarni. Zdaję sobie sprawę, że to ambitne plany, ale coraz bardziej wierzę, że to się kiedyś wydarzy. Bliskie mi osoby motywują mnie i dają inspirację do podjęcia się tego zadania. Chcę tutaj przytoczyć popularne dzisiaj w Polsce określenia: „damy radę – wyzwanie przyjęte!”. A więc przyjmuję!
Cofam się w czasie. Oto moje refleksje z pobytu w Polsce, który zaplanowałam, aby aktywnie włączyć się do pomocy uchodźcom z Ukrainy. Jeszcze przed wylotem z Waszyngtonu zapisałam się na dyżury pomocy na Dworcu Centralnym w Warszawie.
Wtorek, 6 kwietnia
Lotnisko Chopina, pożegnałam koleżankę powracającą do Stanów po dwóch miesiącach pobytu w jej rodzinnym mieście Lublinie. Doglądała remontu mieszkania po zmarłych rodzicach. Rok temu pochowała też zmarłą na raka młodszą siostrę. Początek wojny na Ukrainie zastał ją w Polsce. Wcześniej, na wieść ode mnie, że też lecę do Polski, ostro zareagowała:
– Teraz lecisz do Polski?! Mnie wojna zastała, nie miałam wyboru. Ale po co ty i to teraz?! Nie boisz się?!
– A czego mam się bać?
Żegnam Krystynę, a ona już mnie nie pyta, po co przyleciałam do Polski. Jest szczęśliwa, że ktoś pożegnał ją przed odlotem do Nowego Jorku. Kilka miesięcy temu zmarła jej kuzynka, która zawsze odprowadzała Krystynę na lotnisko. Wracam na przystanek autobusowy przy lotnisku, stamtąd planuję dotrzeć do siostry i szwagra na Stegny. Powoli do przystanku zbliża się kobieta po trzydziestce. Z nią dwoje dzieci, chłopiec może 12-letni, dziewczynka 9 lat? Rozglądają się niepewnie, łatwo zauważalne zawahanie, zbliża się do mnie:
– Mnie trzeba do Italy, tolko sewodnia nam nużna do Dworzec Centralnyj i tam ochotniki…
– O, dobrze! Ja też do Dworca Centralnego, pokażę wam!
Patrzę na buzie dzieci, dziewczynka kurczowo ściska matkę za rękę. Chłopaczek stoi przed siostrą, patrzy mi prosto w oczy, odważnie, badawczo. Za chwilę wchodzimy do autobusu. Przejęta, że już od tej chwili jestem w akcji czuję, że mocno bije mi serce. Kupuję cztery bilety, 2 normalne, 2 studenckie. W podzięce uśmiech kobiety, dzieci tylko pilnie obserwują mnie, ale spokojniejsze siadają przy matce. W autobusie, na afiszach za oknem wszędzie napisy: „My z Wami!”. Za chwilę widzę też napis, że linie autobusowe udzielają bezpłatnych przejazdów uchodźcom z Ukrainy.
Dworzec Centralny – Warszawa
Dojeżdżamy do Dworca Centralnego. Ktoś mówi mi, że w Hali Głównej są ochotnicy i główny zarząd informacji dla uchodźców. Kieruję moich podopiecznych do kolejki kobiet z dziećmi. Za chwilę rozmawiają przez tłumacza, opowiadają swoją historię… Są w odpowiednich rękach. Kieruję się do innej kolejki, oficjalnie rejestruję się jako ochotniczka.
– Znasz ukraiński?
– Nie, ale znam rosyjski i angielski, no i polski też…
– Dobrze, wpisuj się i podaj, na którą zmianę możesz przyjść. Brakuje nam ludzi od 6.00 rano… możesz?
– Tak, mogę.
Nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że w Polsce nie ma dobrej organizacji. Jest dobrze zorganizowana struktura pomocy, która zdaje egzamin. W tym najważniejsi są ludzie bezinteresownie dający swój czas, swoje serce. Jest współpraca między prywatnymi osobami i firmami. To jest naprawdę dobrze koordynowana pomoc i przepływ informacji. Prywatne osoby, ochotnicy, firmy i różne organizacje polskie oraz zagraniczne operujące w Polsce dostarczają żywność, produkty pierwszej potrzeby, schronienie. Sieć komputerowa, laptopy, komórki – w celu zorganizowania ludzi i pomocy potrzebującym. Ochotnicy to nie przypadkowi ludzie rzucający się bezmyślnie na pierwszą linię frontu. Pamiętajmy o tym.
Środa, 7 kwietnia
Stawiam się o 7.00 rano. Spóźniona o godzinę, ale jestem już zarejestrowana. Ubieram odblaskową żółto-neonową kamizelkę. Uchodźcy wiedzą, że bezpiecznie mogą nas prosić o pomoc. Na dworcu setki i więcej ludzi przewija się bez przerwy.
– Gdzie możesz pracować?
– Tam, gdzie mnie najbardziej potrzebujecie, mogę w kuchni, mogę przy dzieciach, sprzątać…
– No to dziś pracujesz na garmażerii, przy wydawaniu gorących napojów: kawy, herbaty, gorącego kakao. Przy dzieciach dziś mamy wystarczająco pomocy, w kuchni zawsze potrzebują.
Zostaję skierowana w stronę dwóch ogromnych namiotów na zewnątrz hali Dworca Centralnego. Jeden namiot służy jako centrum dystrybucji ciepłych, zdrowych posiłków, świeżych kanapek z wędliną, z sałatą, z żółtym serem. Ogromna hala, długie stoły z ławami do siedzenia. Napoje po przeciwnej stronie, trenuje mnie tam wesołek z Kutna. Andrzej jest na nogach od 14 godzin.
– Nie pamiętam, ile kubków kawy wypiłem w przeciągu ostatnich kilku godzin i kiedy tak naprawdę spałem…
– To co tu jeszcze robisz?! Zabieraj się i wynocha!
– Nie, muszę pokazać ci, gdzie co jest…
– Dobra, herbatę potrafię zrobić, kawę też…
Po kilku godzinach wchodzą do namiotu wolontariusze, oni też potrzebują coś gorącego. Pogoda nieprzyjazna: mokry śnieg, grad i zimny deszcz. Niemiłosierny wiatr szarpie drzwiami, nie domykają się. Podstawiam ciężkie pojemniki z wodą, żeby zabezpieczyć jedną stronę. Przenikliwie zimno. Zziębnięta Magda prosi o dużą kawę. Dobrze zbudowana, piękna dziewczyna w polowym mundurze wojskowym.
– Jest nas tu więcej, zaraz zawołam, ktoś naprawi te drzwi.
Czwartek, 8 kwietnia
Dzisiaj jestem na „chemii”. Trenuje mnie Konrad, dwudziestokilkuletni koordynator (w pomarańczowej koszulce) z przemęczonymi oczami. W drugim ogromnym namiocie odbywa się dystrybucja owoców i środków higienicznych. Kolejki – matki z dziećmi, matki z prawie dorosłymi dziewczynami. Niektóre podchodzą do kolejki kilkakrotnie…
– Nie, to nieuczciwe. Przesuwajcie się w kolejce, następni czekają… nie dostali jeszcze nic, wy już dostaliście.
– Ale mnie trzeba mokre chusteczki… ja chcę się umyć…
– Umyć? Idź na górne piętro, nad Halą Główną dworca, tam znajdziesz bezpłatne łazienki, prysznice.
– Nie, nie, daj mi mokre chusteczki… O, o, tam leżą, za tobą!
– Nie, mam tylko jedną paczkę, mogę ci dać tylko kilka w oddzielnej plastykowej torebce…
Bierze… niechętnie odchodzi. Za chwilę ponownie wraca do kolejki i znów prosi o to samo, chce całą paczkę. Powtarzam się, znów odsyłam do łazienek. Podchodzi mężczyzna w starszym wieku. Podtrzymuje słabszą od siebie żonę, bierze gotowy pakiet dla niej, dla siebie żyletkę do golenia.
Podczas krótkiej przerwy pora na łyk wody, inni jedzą jakieś na chybcika przygotowane posiłki. Ja zrobiłam sobie kanapkę w domu siostry.
Thomas do mnie:
– Nie mogę uwierzyć, że to robię!
– Tak, ja też nie mogę.
To urywek mojej rozmowy z drugim szaleńcem z Waszyngtonu, D.C. Jest małomówny, zna kilka słów po polsku, żadnych polskich korzeni, porozumiewa się na migi z większością osób albo tylko wyrazem twarzy. Kiedyś profesjonalnie zajmował się opracowywaniem map.
Odszedł na emeryturę wcześniej. Na wieść o wojnie kupił bilet lotniczy do Warszawy. – Bo musiałem to zrobić!
– Ah, so you are my neighbor, I can’t believe it!
Naszą krótką refleksję przerywa David z Las Vegas, emerytowany pilot kipiący niekończącymi się zasobami energii. Jego funkcja tutaj w punkcie „Pomoc Ukrainie” polega na przyjmowaniu, zarządzaniu i dystrybucji produktów pierwszej potrzeby dla uchodźców. Ma wielu pomocników.
Obok mnie rozpoczęła właśnie południowy dyżur Tracy, 36-letnia Chinka zamieszkała w Warszawie od 3 lat.
– I ty tutaj pomagasz?! A twój rząd?
– Nieważne. Ja wiem, co słuszne.
Za chwilę stawia się Darko, Kurd z Turcji, władający świetnym polskim plus bardzo dobrym angielskim. Młody chłopak wdzięczny Polsce, bo dała mu schronienie kilka lat temu. Magda, studentka z Warszawy przejmuje po mnie dyżur przy wydawaniu pojedynczych owoców oraz pakietów dla matek z dziećmi. Jeden pakiet dla każdego dziecka. Nie wydajemy dodatkowych, jeśli słyszymy: „Dziecko tam, drugie, czeka…”, machnięcie ręką w nieznanym kierunku.
– Przyprowadź to drugie dziecko, damy wam więcej jak wrócisz z tym drugim, bo to już dostało…
Dobrze, że dziś włożyłam wygodne buty. Najlepsze na niskim obcasie i grubej podeszwie. Powinny być skórzane, żeby stopa oddychała. Wracam na stanowisko przy wydawaniu środków higienicznych dla kobiet, na widok kremu Nivea błysk w oczach!
– Oj, dajtie kremy do rąk i pastę do zębów!
Pieluchy dla niemowląt i dla dzieci w różnym wieku. Podchodzi młoda ciężarna kobieta, za rękę trzyma 3-letnią dziewczynkę. Podaję jej przygotowany pakiet, podaję też podarowane przez kogoś specjalne nosidełko dla maleństwa, które ma się urodzić za miesiąc.
Ja jestem kroplą w morzu, ale to dobra i istotna kropla. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Pomaga mi znajomość trzech języków: angielski, polski, rosyjski, trochę hiszpańskiego i francuskiego, chęć do pracy tam, gdzie w danej chwili potrzeba, czyli wszędzie. Swobodnie porozumiewam się już i ukraińskim, bo łatwy w wymowie, podobny do polskiego. Dodaję trochę mocnego dźwięku „r”, śpiewnego tonu akcentu z Białostocczyzny albo mowy góralskiej (dzięki kontaktom z ludźmi w mojej grupie teatralnej koło Waszyngtonu) i – jestem gotowa! Gdy chcę być poprawna, proszę o powtórzenie wyrażeń.
Niedziela, 24 kwietnia
Cudowne słońce nad Warszawą. Na niebie nie znajdziesz jednej chmury. Msza święta w kościele garnizonowym na ulicy Długiej. Idę przez Stare Miasto. Potem przedzieram się przez tłum przy kościele prawosławnym. Dzisiaj Wielkanoc w kościele prawosławnym. Mijam plac Kopernika, głośno tu i życie tętni! Młodzież i dorośli. Polacy i Ukraińcy, polskie i ukraińskie flagi. Orkiestra, spikerzy nawiązują kontakt z publicznością, wszyscy śpiewają razem po ukraińsku. Wieczorem planowany koncert muzyki klasycznej w celu zebrania dalszych środków na pomoc uchodźcom. Warszawa zawsze pamięta.