Robert Strybel
Sztuczny mini-kryzys migracyjny na pozór wywołał białoruski wódz Alaksandr Łukaszenka. Większość obserwatorów uważa jednak, że działo się to przy poparciu a nawet za namową czy zgoła na rozkaz Kremla. Genialna wręcz strategia polityczna! Za pośrednictwem białoruskiej państwowej agencji podróży puszczono wieści na Bliskim Wschodzie, że za jedyne $600 do $1000 oferowane są tygodniowe wycieczki po Białorusi.
Chętnych ludzie Łukaszenki zwozili samolotami z Iraku i Turcji do Mińska, a stamtąd autokarami do strefy nadgranicznej, zachęcając ich do nielegalnego przekroczenia granicy. Najpierw litewskiej, a następnie łotewskiej i polskiej. 17 sierpnia dwunastu żołnierzy białoruskich przekroczyło litewską granicę wypychając grupę migrantów do tego sąsiedniego kraju. Przekraczających zawrócili strażnicy litewscy.
Ponieważ te frontowe kraje stanowią wschodnią granicę Unii Europejskiej, a przy okazji także NATO, czyż taki sztuczny kryzys migracyjny nie wydawał się idealnym sposobem ukarania Zachodu za sankcje przeciw białoruskiemu reżimowi? Pozwolił także zemścić się na Polsce za udzielanie azylu białoruskim dysydentom. Ponadto zarabiały na pasażerach-migrantach białoruskie linie lotnicze Belawia. Pytanie tylko: czy Łukaszenka byłby wystarczająco sprytny, by tak misternie wykoncypowany, hybrydowy plan sam wymyślić?
Zrazu uwaga rządzących i mediów w Polsce skupiła się na dotąd mało komu znanej wiosce o nazwie Usnasz Górny w województwie podlaskim przy samej granicy z Białorusią. Tam przez kilka tygodni koczowało przy granicy, po białoruskiej stronie, trzydzieści kilka osób z Azji Centralnej i Bliskiego Wschodu. Owych „turystów” nie widać od polskiej strony, bo zasłania ich rząd pojazdów wojskowych, ale smugi dymu sugerują, że grzeją się lub coś gotują przy ognisku. Uzbrojeni żołnierze białoruscy nie pozwalają im cofnąć się w głąb tego kraju, a polskie wojska terytorialne nie wpuszczają ich na teren RP.
Nagłaśnianie tego wydarzenia w telewizji i w Internecie przyciągnęło dziennikarzy, fotografów i zwykłych ciekawskich oraz skłonnych do harców i happeningów młodszych przedstawicieli „totalnej opozycji”. Z dużym plastikowym workiem darów dla „biednych uchodźców” platformerski poseł Franek Sterczewski, lat 33, usiłował przedrzeć się przez kordon pograniczników i dotrzeć do migrantów, lecz po krótkim pościgu został zatrzymany. Mundurowi nic mu nie mogli zrobić, ponieważ zasłaniał się immunitetem poselskim.
Inni „totalsi” nękali żołnierzy pytaniami typu: dlaczego tych biednych uchodźców nie wpuszczacie do Polski? Żądali, by odsłonili zamaskowane twarze i podali nazwiska, rangę i nazwę jednostki, w której służą. Całkiem jakby polska „totalna opozycja” grała w jednej drużynie z wywiadem wojskowym Moskwy i Mińska! Antyrządowe media (m.in. Gazeta Wyborcza i telewizja TVN) prawie wyłącznie grzały humanitarny aspekt sprawy. Chętnie cytowały „totalsów” twierdzących, jakoby „biedni uchodźcy głodowali, cierpieli i umierali, a rząd PiS jest wobec nich bez serca”. Nie dodawali przy tym, że w świetle prawa międzynarodowego to strona białoruska ich zaprosiła, za nich odpowiada, zapewniła im koce i namioty i regularnie dostarcza im jedzenie, picie i papierosy.
Fakt, że „totalsi” szczują, plują i donoszą na własny kraj do Brukseli i Berlina, to normalka. Nowością była reakcja naczalstwa unijnego, które dotychczas wtórowało „totalsom” w atakach na Warszawę. Zmiana ta dojrzewała od pewnego czasu. Szaleństwo ogłoszonej w 2015 r. merklowskiej polityki „otwartych drzwi” doprowadziła do aktów terroryzmu, wzrostu zbiorowych gwałtów i ogólnej przestępczości oraz powstania stref szariatowych „tylko dla muzułmanów” na Starym Kontynencie. Teraz już nawet tacy zwolennicy „różnorodności” jak francuski prezydent Macron i kanclerz Merkel zaczęli poważnie powątpiewać w zasadność niekontrolowanej imigracji. Prawdziwym przerażeniem napawały oglądane na całym świecie horrory niedawnej chaotycznej ewakuacji z Kabulu i widmo fali uciekinierów afgańskich szturmujących rubieże Europy.
W różnych krajach głosy twierdzące, że „rok 2015 nie może się powtórzyć” obecnie przeważają w gabinetach władzy. Gdy w 2015 r. Węgry zbudowały antymigracyjne ogrodzenie na granicy z Serbią, krajowi temu zarzucano ksenofobię, rasizm, nawet faszyzm, a na Viktora Orbána posypały się gromy. Gdy niedawno Polska zaczęła budować ogrodzenie z drutu kolczastego na granicy z Białorusią, z Brukseli zaczęły płynąć opinie, że „to niezły pomysł” i „Polacy wiedzą, co robią”. Także ogłoszony przez Polskę stan wyjątkowy wzdłuż granicy polsko-białoruskiej spotkał się ze zrozumieniem. Głównie „totalsi” atakowali to posunięcie jako przesadne i niepotrzebne.
Granica polsko-białoruska liczy 420 km (ok. 261 mil), a planuje się zbudowanie płotu z zasiekami o długości 150 km. Ale już w pierwszych dniach straż graniczna zatrzymała trzynaścioro „totalsów” usiłujących barierę tę zniszczyć. Grupa składała się z jednego Holendra (?) i dwanaściorga Polaków. Był wśród nich zawodowy anarcho-lewicowiec Bartosz Kramek, który podczas masowych demonstracji antyrządowych w 2017 r. rozpowszechniał plan obalenia rządu PiS krok po kroku. Pojawia się ponadto wszędzie tam, gdzie można obrazić, ośmieszyć czy podważyć polski obóz władzy.
Skoro tak łatwo można przecinać drut kolczasty, powstaje pytanie: czy aby wydarzenia w pobliżu Usnarzu Górnego nie są jedynie dywersją mającą odciągnąć wojsko od innych odcinków granicy biegnącej przez Puszczę Białowieską, gdzie łatwiej można przekroczyć granicę i się ukryć? Faktem jest, że zatrzymano już ponad tysiąc migrantów, których skierowano do zamkniętych polskich ośrodków dla cudzoziemców. Dramatyzmu dodawał fakt, że w tym czasie 200 tys. wojsk rosyjskich i białoruskich odbywało pod polską granicą największe od 40 lat manewry wraz z pokazem najnowocześniejszego uzbrojenia.
Dalszy ciąg łukaszenkowskiej prowokacji trudno na razie przewidzieć.