MARIAN IZDEBNIK
„Chrońmy zabytki!” – taki tytuł ukazuje się często w prasie krajowej. Rozrzucone po całej Polsce szlacheckie dworki, zwłaszcza te położone daleko od głównych dróg i autostrad, odebrane właścicielom w czasie reformy rolnej w Polsce Ludowej, ulegają często zniszczeniu i ruinie. W sławnym pałacu w Krasiczynie przez lata mieściło się Technikum Leśne i internat. Park, ongiś utrzymany starannie, przedstawiał w końcu lat sześćdziesiątych nędzny widok. Podobna sytuacja miała miejsce w Nawojowej – w pałacu Stadnickich mieściła się szkoła hodowlana z internatem. Także w siedzibie hrabiów von Donnersmarcków w Brynku koło Tarnowskich Gór. Nie najlepiej przedstawiał się też stan innych starych rezydencji w Polsce. Zabrakło troskliwego, odpowiedzialnego gospodarza.
Moda na stare dwory wśród nowobogackich nie jest taka nowa, a głęboko tkwi w psychice Polaków. Luminarze polskiej kultury wykupywali i wykupują szlacheckie siedziby, bo jest to niby najłatwiejsza droga nobilitacji. Zakładają tu swoje rezydencje, dokumentujące również ich status materialny. Po upadku PRL-u zastukali też do bram tych rezydencji dawni właściciele, których po II wojnie światowej i przemianie ustrojowej z nich wygnano.
Nawet Polonusi zaczęli kupować w kraju rezydencje, choćby Barbara Piasecka-Johnson czy znana w Chicago autorka Wakacjuszki, Zofia Mierzyńska, która nabyła po powrocie z emigracji dwór w Racławicach.
W przepięknej okolicy Kalwarii Zebrzydowskiej, u stóp góry, na której pobudowano przed wiekami Lanckoronę, wśród iglasto-liściastego starodrzewu leży piękna i bliska mojemu sercu wioska – Izdebnik, miejsce na świecie, w którym chciałem kiedyś osiąść na starość i zostać pochowany wśród grobów moich przyjaciół z młodości.
Przy drodze prowadzącej z Krakowa do Kalwarii Zebrzydowskiej znajduje się historyczny budynek z XVIII wieku, należący do najstarszych w Polsce. Jak sięgam pamięcią, mieścił się tutaj urząd pocztowy i sklep spożywczy. W 1993 roku, kiedy po ćwierćwieczu odwiedziłem to miejsce, budowla ta, jakże piękna, znajdowała się w opłakanym stanie.
Również stare kapliczki, pobudowane przez pobożnych gospodarzy: Corów, Turków, Matułów, Śmiłków, Porembskich, Nowaków, Moskwów, Unzentlicków, Pasternaków, Burdków – starych mieszkańców tej barwnej ziemi, przybyłych tu często z wielkiego obszaru cesarstwa Habsburgów – niszczały przez lata i w okresie PRL-u nikt tak naprawdę nie usiłował ich ratować. Pamiętam, w kapliczce koło gospodarstwa rodziny Śmiłków znajdowały się piękne świątki: św. Anna Samotrzeć i Chrystus Frasobliwy, rzeźbione przez ludowych artystów w drewnie. Padły one łupem złodziei, miłośników sztuki ludowej, a przez lata mieszkańcy Izdebnika otaczali je szczególną troską. Kiedy przybyłem tutaj po 25 latach nieobecności w Polsce, owych rzeźb już nie zastałem.
Dzisiaj, kiedy o tym myślę, przypomina mi się uroczy zakątek koło portugalskiej Fatimy, gdzie, jak w Izdebniku, kwitną latem na miedzach rumianki a jesienią wrzosy i gdzie w kapliczce od lat stoi piękny drewniany posag Madonny z Dzieciątkiem. Jest to wysokiej klasy dzieło sztuki, bogato polichromowane, wykonane ponad 200 lat temu przez ludowego artystę. Choć wiejska kapliczka, w której się znajduje, od chwili swojego powstania nigdy nie była zamykana, figura stoi do dzisiaj…
Izdebnik jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zachowywał charakter wsi patriarchalnej. Przepięknie położony cmentarz „na wzgórzu za plecami kościoła św. Małgorzaty” do niedawna był biedny, znajdowało się tutaj tylko kilka starych grobowców i kamiennych nagrobków co bogatszych gospodarzy. Dzisiaj już wszystko tu wylano betonem…
Stróżujące przy drogach kapliczki kamienne czy też przemyślnie zawieszone na dorodnych lipach, dzisiaj sprofanowane, okradzione, zaniedbane, nadają jednak ciągle specyficzny ton tej miejscowości. Przed rokiem 1968, kiedy wyjechałem z Polski, spotkać tam jeszcze było można chaty kryte strzechą, szeroko rozłożone polany nad wątłą rzeczką i licznymi strumieniami, lasy rosnące nie według planowanej hodowli, ale tak jak przed setkami lat, siane przez wiatry i burze. Mój brat, zakochany w tym zakątku, nadal pracowicie sadził lipy i sosny, „żeby se rosły na chwałę Bogu”, chociaż sąsiedzi co chwilę „spuszczali” mu dorodne drzewo w należącym do niego borze… Pod jego nieobecność rozebrali na opał całą stodołę. A był to rarytas ludowego budownictwa. Dzisiaj mało kto w Izdebniku potrafi położyć słomiane poszycie na budynkach gospodarczych.
Przez Izdebnik przechodziły „kompanie” pielgrzymek od Krakowa czy Myślenic, Skawiny i Tarnowa, dążące do sanktuarium Matki Bożej Kalwaryjskiej, zwanej też Płaczącą Madonną. To patronka tej krainy. Szli umęczeni pielgrzymi w spiekocie i kurzu, powiewały na wietrze barwne feretrony, nieśli na ramionach ołtarzyki bogato umajone, a także często kamień ciężki na znak pokuty z ziemi podnosili i dźwigali w tym marszu. Na wzniesieniu izdebnickiej góry, przez miejscowych potocznie zwaną Chatałówką, zatrzymywali się prosząc o wodę z sokiem malinowym czy kiszonego ogórka z beczki. Gospodynie wiejskie wyczekiwały tego okresu pielgrzymkowego, aby zarobić dodatkowy grosz. Ustawiały stoliki, nakryte białym obrusem, prezentowały swoje wiktuały: świeżo upieczone bochenki chleba, podpłomyki, osełki masła, biały ser. Pozdrawiały przybyszów Bożym słowem. Dzisiaj przez Chatałówkę przejeżdżają nowoczesne autobusy. Przy domu Pająków, rodziny zasiedziałej tu z dawien dawna, stoi kamienna figura, chyba Jana Nepomucena. Trudno się zresztą domyślić, kto on zacz, bo czas zatarł napis na tablicy fundacyjnej… Mało ważne kto, przecież święty… Często przystawali tu miejscowi mieszkańcy na poranną modlitwę, idąc do stacji kolejowej we wsi Leńcze. Kiedy spotkało się tu kilka osób, razem śpiewali pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”. Podobnie robili robotnicy, którzy oczekiwali tu na bagażówkę mającą ich zawieźć do pracy w fabryce pustaków w Skawinie.
I w tej włóczędze przez Izdebnik mojego dzieciństwa zawędrowałem na polanę, gdzie przed dobrze ponadpółwieczem prowadziła mnie za rękę moja niania. Szliśmy odmawiać litanię loretańską. W 1993 roku, kiedy znowu tutaj stanąłem, figura Matki Bożej z Dzieciątkiem, wystawiona przed laty przez pobożną miejscową rodzinę, jak dawniej bielała na skraju polany, nad wątłym strumykiem. Dzisiaj kapliczka Radoniów, a więc i moja, bo przecież to krewni jak wszyscy w Izdebniku, została odnowiona. Nie grzeszy ta cementowa rzeźba większym artyzmem, ale dodaje jej wielkiego piękna przeszłość i pamięć wszystkich podniosłych chwil spędzonych w jej pobliżu, różowa aura minionego czasu… Dla nas była wtedy najpiękniejsza… Pobożne ręce zdobiły ją przez lata girlandami z papierowych kwiatów i jedliny. Pewnie po dawnemu schodzą się tutaj ludzie…
Przeszedłem boso strumień, przez który moja Julcia przenosiła mnie kiedyś zazwyczaj na barana. Po kilku minutach marszu znalazłem się w pobliżu jeszcze jednej kapliczki, gdzie stał kiedyś jej dom. Ale starej, krytej strzechą chałupy już nie było, w jej miejscu stał wysoki budynek. Z ogromnym wahaniem przycisnąłem dzwonek u drzwi. Otworzył mi młody człowiek w dżinsach i koszulce z jakimś amerykańskim napisem, chyba University of Michigan. Może dlatego, nie zdając sobie sprawy ze śmieszności sytuacji, zapytałem po angielsku o Julcię. Mój rozmówca odpowiedział bez zdziwienia dobrą angielszczyzną, że babki nie ma w domu, bo akurat pojechała do sklepu. Przeprosiłem, podziękowałem i wycofałem się dyskretnie. Sam już dzisiaj nie wiem, dlaczego nie zaszedłem tam ponownie. Może aby ocalić obraz przeszłości i pamiętać moją piastunkę jako młodą dziewczynę z warkoczem oplecionym wzdłuż głowy, piekącej mi białe grzyby, gołąbkami tutaj zwane, na płycie kuchennego pieca?
Brat twierdził już wtedy, że ludzie w Izdebniku pobogacieli. Widziałem wiele nowo wzniesionych budynków, pięknie ogrodzone rezydencje, przyzwoitą restaurację, sklepy, piekarnię. Nie było jej wcześniej w Izdebniku, chleb piekło się w domu, albo szło szmat drogi do Lanckorony. Droga prowadziła wśród pól i lasów, aż ku powstańczej kapliczce, upamiętniającą bitwę stoczoną 23 maja 1771 roku w czasie konfederacji barskiej, potem mijało się cmentarz i dochodziło do starego rynku w Lanckoronie. Była to wyprawa nie lada. Poznikały stare, biedne chałupy, standard życia ogromnie wzrósł. A przecież kiedyś w Izdebniku powszechnie panowała bieda. Pod jedną strzechą, zazwyczaj dwuizbową, znajdowała się jeszcze obora, u bogatszych może stajnia dla konia. Często w kuchni zamiast drewnianej podłogi była polepa, ściany domu na zewnątrz i wewnątrz bielono, także w obronie przed robactwem. Brakowało najbardziej podstawowej żywności, jadło się tylko to, co udało się zebrać z pola albo wyhodować na swoim. Dla wielu starszych gospodarzy podstawowym pokarmem był chleb, zacierki, kasze, ziemniaki z kwaśnym mlekiem, czasami mięso, a to od wielkiego dzwonu, biały ser czy słodki placek i sok z leśnych jagód. Kto tam słyszał o bananach, pomarańczach czy cytrynach? A w wielu domach po dawnemu paliły się lampy naftowe.
Rodziny były z reguły wielodzietne. Niejeden chłopak doczekał się własnego posłania dopiero wtedy, gdy go wezwano do służby wojskowej. Bieda była przerażająca, warunki sanitarne budzące zgrozę. Poprawiać się zaczęło za komuny. Jest to zawstydzająca prawda, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że właścicielem Izdebnika, także Zakrzowa i Jastrzębi, był „dobrotliwy” arcyksiążę Rainer von Habsburg, za którego czasów założono tu wytwórnię wódek zdrowotnych. Następnym posesorem zaś Zygmunt Lewakowski, senator II Rzeczypospolitej Polskiej. Nic dla mieszkańców wsi nie zrobili. Tylko wąska grupa, zazwyczaj ludzi napływowych i wykwalifikowanych, zatrudnianych w tutejszych, słynnych na całe cesarstwo, gorzelniach oraz miejscowych małych zakładach stolarskich i nadleśnictwie, miało się lepiej. Istniała ogromna przepaść pomiędzy majątkiem i XIX-wiecznym dworem a zazwyczaj ubogimi mieszkańcami wioski.
Według informacji Teresy Pietruskiej, dwór pozostawał w rękach prywatnych do II wojny światowej, kiedy zajęli go Niemcy i usunęli właścicieli. Po wojnie majątek przejęli komuniści. Na terenie folwarku utworzono Państwowe Gospodarstwo Rolne – PGR. Znajduje się tu kilkuhektarowy park krajobrazowy z basenem kąpielowym. Największe skupienie starodrzewu na południowy wschód od dworu liczy ok. 4,5 hektarów. Cały park z zabudowaniami dworskimi pośrodku mógł liczyć łącznie ok. 15 hektarów, jednak znaczne jego połacie na południe od dworu zostały wykarczowane. Dawną zachodnią część parku stanowią obecnie działki należące do innych użytkowników.
W południowo-zachodnim narożniku zespołu wznosi się kilka obszernych, stylowych zabudowań dawnej fabryki wódek gatunkowych, przetwórni suszonych jarzyn, browaru i innych obiektów gospodarczych. Niektóre z nich adaptowano na pomieszczenia mieszkalne Domu Pomocy Społecznej dla Niedorozwiniętych Dziewcząt i Chłopców, prowadzony przez Zgromadzenie Braci Albertynów.
•
Na terenach Izdebnika, Leńcz i Jastrzębi w czasie II wojny światowej działała partyzantka. Znalazł się też i kapuś, którego nazwiska nikt już może nie pamięta. Dziadek mojego kolegi pokazywał nam miejsce, gdzie go zastrzelono i pogrzebano. Starzy mieszkańcy omijali je trwożnie, twierdząc, że konie gwałtownie tam ponosiły. Niektórych zaś „wodziło”, jak wierzyli miejscowi. Znaczy, tracili orientację i poczucie czasu, krążyli błędnie wokoło. Ile w tym prawdy, nie wiem. Ja sam też unikałem tego parowu, chociaż owocowały tam dorodnie maliny i ostrężyny. Pamiętam nazwisko tego kapusia. Nazywał się Szaflick.
Pamiętam też, że starzy mieszkańcy Izdebnika wierzyli niezachwianie w płanetników, czyli istoty odpowiedzialne za grad i deszcz. Na szczęście jeden z gospodarzy, grubo wtedy po osiemdziesiątce, ze starego tutejszego rodu Matułów twierdził, że ma u nich względy, bo jego syn, zmarły bardzo młodo, „u płanetników posługuje i dzięki jego protekcji nie spadnie na wieś większe nieszczęście”. Znaleźli się tacy, co w to wierzyli, czemu nie należy się dziwić, bo nigdy grad nie zniszczył zasiewów czy plonów akurat tej rodzinie. Zdumiewające, że Jalu Kurek w swojej barwnej powieści Janosik opisuje podobną historię.
Miała tu też miejsce inne, raczej zabawne wydarzenie. Był taki krakowski malarz, który pokochał te strony. Dostał porządnie miotłą po głowie od gospodyni Marii Turkowej, ponieważ przyłapała go na wielkiej zbrodni: kazał się rozebrać do naga jej synkowi i pozować do „bezecnego malunku”. Kto dzisiaj wie, że te małoletnie nagusy w zbożu i malec z błękitną wstążką, przeniesione na płótno, to dzieci gospodarzy z Izdebnika? A co było z lokalną pięknością, Wikcią z Dziołu? Naraził ją na wielki wstyd, bo namalował ją bez odziewku i w pozie bezwstydnej. Musiała iść na służbę do Krakowa, bo ją ludzie wytykali palcami. I to nie koniec jej nieszczęść. Dobrze wyszła za mąż, za swojego chlebodawcę, żydowskiego adwokata, dzieciatego wdowca. Razem wszyscy poszli do krakowskiego getta i słuch o nich zaginął.
Dzisiaj te „malunki” są dużej klasy dziełami sztuki, a ich twórca, Wojciech Weiss, ma swoje ulice w polskich miastach i wysoką pozycję w historii polskiej sztuki. Szkoda, że mało kto tutaj o nim pamięta. Nie ma ulicy jego imienia, chociaż jest ich teraz kilka, ale żadna nie nawiązuje do historii wioski. Nazwy: Na Dziole, Chatałówka, Wielkie Pole, Orówka nic dzisiaj nie mówią nowym mieszkańcom.
Przez pierwsze 25 lat emigracji przetrzymywałem w kopercie pierwszego dolara, który zarobiłem w Stanach Zjednoczonych. Zaszedłem w Izdebniku do piekarni koło kościoła. Poprosiłem o ćwiartkę chleba. Sprzedawczyni, choć zdziwiona, spełniła moją prośbę, ale towarzyszący mi brat patrzył na mnie jak na wariata. Zapłaciłem dolara, tego pierwszego w Ameryce. A potem poszliśmy daleko w pole, włócząc się po miedzach i zagajnikach. Na ławeczce przed posągiem Madonny Radoniów jadłem wolno, kęs za kęsem, ten rodzinny chleb, którego smaku nie zapomniałem przez dziesiątki lat spędzonych poza krajem.
Był wrzesień 1993 roku. Na miedzach czy przy drogach nie kwitły wrzosy. Wszystko było inne. Materialnie na pewno lepsze. Zniknęła straszliwa bieda. Izdebnik nie stał się li tylko skansenem. Dla jego mieszkańców to korzystniejsze.
Może nie czas żałować tego zatartego przez postęp pejzażu?
Marian Izdebnik