Dariusz Matuszak
Najpierw prezydent odwoła powszechnie nielubianą Kamalę Harris i powoła na wiceprezydenta Hillary Clinton. Po paru miesiącach sam ustąpi „ze względu na zły stan zdrowia” i w Owalnym Gabinecie rozpocznie urzędowanie pani Clinton… Tak fantastyczne scenariusze snują demokraci, przerażeni dramatycznym spadkiem poparcia dla ich lidera.
20 stycznia 2021 roku na schodach do Kapitolu przed sędzią Sądu Najwyższego Johnem Robertsem stanął Joe Biden, położył dłoń na Biblii i powtórzył wypowiadane wcześniej przez 45 jego poprzedników słowa: „Uroczyście przysięgam urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych wiernie sprawować oraz wierności konstytucji Stanów Zjednoczonych dochować, strzec ją i bronić ze wszystkich swych sił”. Tak rozpoczęła się prezydentura, która ledwie po roku wyjątkowo zapisuje się w historii Stanów Zjednoczonych.
Jeszcze żaden prezydent na tym etapie swych rządów nie miał tak niskiego poparcia – oscylującego w różnych sondażach na poziomie 30 procent – jak Joe Biden. Co więcej, jeszcze gorsze notowania ma wiceprezydent Kamala Harris.
Nastroje wśród demokratów są więc fatalne, bo para ciągnie w dół szanse wyborcze partii, co dobitnie okazało się w listopadzie 2021, kiedy w na wskroś niebieskim (barwy demokratów) stanie Wirginia wyścig na urząd gubernatora wygrał republikanin Glenn Youngkin. Demokraci obawiają się prawdziwego pogromu w listopadzie 2022, kiedy wybierana będzie cała Izba Reprezentantów, część Senatu i gubernatorzy wielu stanów. Wiedzą, że grozi im utrata większości w obydwu izbach Kongresu.
Prezydentura Bidena jest tak słaba, że to właśnie kolejne wybory prezydenckie stają się jej głównym tematem. Ledwie 12 miesięcy po tym, jak zasiadł w Białym Domu, trwają nieustanne spekulacje, kto jego i Harris mógłby za 3 lata zastąpić. O tym nieco później, najpierw bowiem o tym, co do takiego stanu rzeczy doprowadziło.
Pycha i arogancja
Z prezydentem Bidenem już zawsze będzie kojarzyć się upokarzająca ewakuacja, a właściwie ucieczka Amerykanów z Afganistanu i zdjęcia, które stały się ikoną – obrazy startującego z lotniska w Kabulu transportowego C-17 Globemaster i uczepionych jego podbrzusza Afgańczyków, którzy w rozpaczliwym, samobójczym akcie próbowali uciec z ogarniętego chaosem miasta, a potem z nieba spadali na jego ulice.
20 lat wojny, ponad 2 biliony wydanych na nią dolarów (300 milionów dziennie), 2 tysiące zabitych amerykańskich żołnierzy, setki z wojsk sojuszniczych, w tym 43 Polaków i dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ofiar wśród Afgańczyków, wszystko na próżno. Jak to się stało, że bandy „nieoświeconych dzikusów w sandałach”, jak w Waszyngtonie nazywano talibów, tak szybko pokonały wspieraną i uzbrojoną przez Amerykanów regularną armię afgańską?
To historia pychy i arogancji, bo do Afganistanu, oprócz inżynierów od budowy mostów, wysłano też inżynierów od dusz, od społeczeństw, by przerobili plemiona i klany tej krainy na zachodnią modłę. Jeszcze w czerwcu 2021 roku, półtora miesiąca przed ucieczką, nad amerykańską ambasadą powiewała tęczopodobna flaga LGBT.
Wszystko to jednak temat na zupełnie inną opowieść i trudno samego Bidena obwiniać za to, co jest także dziełem poprzedników. Amerykanie też to rozumieją, dlatego zgodnie popierali zapowiedziane już przez Trumpa wycofanie się z tej bezsensownej wojny i obecności, którą wielu Afgańczyków uznawało za okupację.
Jednak Bidena i jego administrację skompromitował, a Amerykanów upokorzył, sposób, w jaki to wycofanie przeprowadzono. Czy Ameryka nie miała oczu i uszu – wywiadu – czy też organ sterujący – mózg, centrala w Waszyngtonie – nie był w stanie odbierać i przetwarzać sygnałów, i przewidzieć, że budowane przez Amerykanów potiomkinowskie państwo rozsypie się jak piaskowe zamki, a w świat pójdą przerażające sceny klęski i chaosu, ale też triumfu talibów, owych pastuchów w klapkach, paradujących po mieście ze zdobyczną bronią?
Najbardziej znany brytyjski komentator i dziennikarz Piers Morgan napisał: „Postawmy sprawę jasno: prezydent Biden dopuścił się w Afganistanie szokującego aktu moralnego tchórzostwa, który okrywa Amerykę hańbą, i który powinien przerazić każdego, kto ma w sercu odrobinę człowieczeństwa. On wie, co zrobił i wie, że to zakończy jego prezydenturę”.
Bez polotu i charakteru
Nie ma takich krain do podbicia, nie ma takich przyszłych zwycięstw, by przykryć obrazy haniebnej ucieczki z Afganistanu. I któż by miał je odnieść?
Człowiek, który jako senator zagnieździł się w Waszyngtonie już wtedy, gdy I sekretarz PZPR Edward Gierek dopiero mościł się na miejscu Władysława Gomułki, a sekretarz generalny KPZR Leonid Breżniew był w świetnej formie, zaś Mao Zedong wiódł w rewolucji kulturalnej dziesiątki milionów młodych Chińczyków, by wykończyli dziesiątki milionów starych Chińczyków?
Polityk, który jako wiceprezydent stał za każdą katastrofalną decyzją Baracka Obamy, które pozwoliły rozpętać się pożodze w Afryce Północnej, w Syrii i Iraku czy skończyły się wojną domową na Ukrainie, utratą przez nią Krymu i kontroli nad Donbasem?
To, co oglądamy dziś na pograniczu Rosji i Ukrainy, a także te kolejne fazy niekończących się rozmów i ustępstw, to właśnie dokończenie tamtego dzieła. Ameryka i świat widzą, jak niewiedzący, co się wokół dzieje, pogrążający się w demencji starzec jest bezradny wobec władcy Rosji.
A wokół niego ludzie tak samo jak on pozbawieni polotu, formatu intelektualnego i charakteru. Sekretarzem stanu jest Antony Blinken, który za Baracka Obamy afirmował bombardowanie Libii, reset z Rosją i przyszykował odpowiedź na jej agresję na Ukrainę. Wtedy był doradcą ds. bezpieczeństwa ówczesnego wiceprezydenta Bidena, a potem zastępcą sekretarza stanu Johna Kerry’ego.
Cóż mądrego, odważnego do międzynarodowej polityki miałby wnieść Jack Sullivan, który karierę robił w sztabach wyborczych Hillary Clinton i Obamy, a później znów u Clinton, gdy ta walczyła o prezydenturę z Donaldem Trumpem? Wcześniej służył jej jako wiceszef personelu. Gdy ustąpiła z urzędu sekretarz stanu, został doradcą wiceprezydenta Bidena ds. bezpieczeństwa w miejsce Blinkena. Odpowiadał m.in. za politykę wobec Libii i Syrii, a także za przygotowanie katastrofalnej umowy z Iranem. Lista porażek i klęsk tych panów jest długa niczym gazociąg Nord Stream 2.
Rura z ropą z Kanady
Okazało się, że pandemia najmocniej dotyka nie-białe kobiety, mniejszości rasowe, etniczne i seksualne.
Także w kwestiach gospodarczych świat i sama Ameryka mogą patrzeć na Waszyngton jako jednego ze sprawców nadciągającej katastrofy. Cały ciąg decyzji administracji Bidena i przewidywanych posunięć wywarły ogromną presję na ceny surowców energetycznych.
My widzimy to przez pryzmat polityki klimatycznej Unii, uzależnienia Europy od rosyjskiego gazu i budowy wspomnianego Nord Stream 2. Amerykanie widzą zakaz wydobycia surowców energetycznych na terenach federalnych, a także własną rurę. Bo kiedy w Europie uruchamiana jest rura niemiecko-rosyjska, to w USA blokowana jest amerykańsko-kanadyjska.
Chodzi o nowy, najważniejszy odcinek rurociągu Keystone Pipeline, którego budowę administracja Bidena całkowicie wstrzymała. Miał on biec z kanadyjskiej Alberty przez Montanę, Południową Dakotę, łączyć się pierwszą linią w Nebrasce i transportować ropę z tamtych stanów do rafinerii w Teksasie, Luizjanie i odgałęzieniami po całym Środkowym Zachodzie.
W 2015 r. prezydent Obama zawetował ustawę, która zatwierdziła budowę Keystone XL. Ówczesny sekretarz stanu USA John Kerry oznajmił, że projekt nie leży w interesie publicznym, a na świecie „panuje opinia”, że zwiększy emisję gazów cieplarnianych, więc budowa pogorszy wizerunek Stanów Zjednoczonych za granicą i „podważy wiarygodność i wpływ na negocjacje dotyczące walki ze zmianami klimatu”.
Trump odblokował budowę, Biden zablokował ponownie, a kanadyjska firma Trans Canada Energy ostatecznie złożyła broń i zrezygnowała z budowy Keystone XL. Decyzja Bidena kosztowała 26 tysięcy miejsc pracy i 15 miliardów utopionych w błocie dolarów.
Do sądów posypały się pozwy przeciwko władzom federalnym. Odszkodowania domagają się kanadyjska firma i stany: Teksas, Montana, Alabama, Arizona, Arkansas, Georgia, Indiana, Kansas, Kentucky, Luizjana, Missisipi, Missouri, Nebraska, Północna Dakota, Ohio, Oklahoma, Południowa Karolina, Południowa Dakota, Utah, Zachodnia Wirginia i Wyoming.
Zablokowanie Keystone XL jest jedną z wielu przyczyn, które złożyły się na wzrost ceny ropy naftowej na świecie i paliw w samych Stanach Zjednoczonych. Podczas gdy za kadencji Trumpa Ameryka pierwszy raz od dekad stała się eksporterem netto ropy naftowej, to już Biden błagał kraje OPEC, by zwiększały wydobycie, by znieść presję cenową.
Amerykanie nie chcą pracować
Uproszczeniem byłoby twierdzenie, że to jedynie decyzje administracji Bidena wywołały galopadę cen, ale Amerykanie za ich bezprecedensowy wzrost winią właśnie prezydenta. Inflacja jest najwyższa od 39 lat. Biden doczekał się, że od jego nazwiska ukuto nowe pojęcie ekonomiczne. W gospodarce istnieje zjawisko biflacji, gdy jedne towary i usługi drożeją, a drugie tanieją. Teraz jest bidflacja – inflacja, którą swymi rządami wywołał Biden. By 25 listopada w Święto Dziękczynienia na kolację zjeść tradycyjnego indyka, Amerykanie musieli zapłacić za niego 25 procent więcej niż rok wcześniej.
Z Amerykanów zdają się szydzić Chińczycy, którzy oskarżają Bidena o szkodzenie swą polityką gospodarce światowej i chińskiej. Global Times, przedstawiający stanowisko chińskich władz, pisał, że wielki dodruk pieniędzy przez Stany Zjednoczone wywołuje wzrost cen surowców, a to przekłada się na ceny towarów konsumpcyjnych w Chinach. Agencja Xinhua przygotowała serię relacji o Amerykanach cierpiących z powodu załamania gospodarczego.
Ów dodruk wywołany jest i działaniami osłonowymi w czasie pandemii, ale też programami socjalnymi demokratów. Efekt jest m.in. taki, że trwa epidemia Wielkiej Rezygnacji (Great Resignation) – Amerykanie masowo odchodzą z pracy. Deficyt pracowników, głównie w branżach, które nie wymagają wysokich kwalifikacji, sięga ponad 10 milionów osób. Laureat Nagrody Nobla Paul Krugman pisze o „buncie amerykańskiego robotnika”, New York Times pyta dramatycznie: „Gdzie są pracownicy? Dlaczego tak wielu Amerykanów może nie pracować? Jak długo to potrwa?”.
Temu wszystkiemu towarzyszą niespotykane w USA braki w zaopatrzeniu. Sklepy dosłownie zioną pustkami. Wydawać by się mogło, że w czasach inflacji to zjawisko zrozumiałe, bo ludzie spieszą się z zakupami, zanim ceny znów wzrosną, tymczasem sprzedaż detaliczna spada.
Pustki na półkach spowodowane są jednak tym, że nie dostarczono towarów. Od sierpnia porty na zachodnim wybrzeżu, przez które przechodzi ponad 40 procent importowanych towarów, są „zatkane” – nie nadążają z rozładunkiem statków, te więc oczekują po kilkanaście dni. A kiedy stoją na redzie czy kotwiczą gdzieś w oczekiwaniu na wolne miejsce w porcie, to nie płyną po kolejne towary. Fracht kontenera z Chin, z Dalekiego Wschodu na zachodnie wybrzeże USA podrożał średnio z 3800 dolarów do 17000 tysięcy. To też wpływa na ceny towarów.
A porty są zablokowane, bo nie ma komu rozładowywać i brakuje kierowców, by wozić towary w głąb kraju. Wielu z nich nie chce jeździć do Kalifornii, gdzie mieszczą się największe porty USA – Los Angeles i Long Beach. Wszystko przez tamtejsze najsurowsze na świecie normy emisyjne, które oznaczają konieczność przeróbki silników i najwyższą, obłożoną ogromnymi podatkami, cenę paliwa.
W czasach normalnych wszystkie te czynniki byłyby niedogodnościami, teraz jednak narastają i kumulują się. Twórca i szef Twittera Jack Dorsey przewiduje, że Stany Zjednoczone czeka hiperinflacja – ceny będą rosły w tempie wyższym niż 50 procent miesięcznie.
Bezradność i pandemia
Biden chce rzucić na tę rozedrganą gospodarkę kolejne biliony dolarów – pomiędzy 1,7 a 3,5 – nikt nie wie, ile dokładnie, bo kolejne wersje programu Build Back Better nie mogą przejść przez Senat. Idea, która miała być wielkim projektem odbudowy znajdującej się w fatalnym stanie infrastruktury, zmieniła się w program socjalny i forsowanie „zielonej energii”.
Biden i jego administracja wykazują się całkowitą bezradnością, gdyż do swego sztandarowego programu nie udaje im się pozyskać nawet wszystkich senatorów Partii Demokratycznej. Największy opór stawia reprezentujący tradycyjnie przemysłową Zachodnią Wirginię Joe Manchin. Pogrążony przez lata w kryzysie stan zaczynał za Donalda Trumpa nabierać wigoru, by znów za Bidena paść ofiarą polityki klimatycznej. Niezależnie od oceny samego programu Odbudujmy Lepiej, Amerykanie odczytują niemożność wprowadzenia go jako osobistą porażkę Bidena.
Idąc do wyborów, obecny prezydent niósł wiele transparentów, ale największe dotyczyły właśnie planu BBB – wzmocnienia gospodarki i walki z pandemią. Aż 45,5 procent Amerykanów uznaje dziś inflację za największy problem Stanów Zjednoczonych. Na drugim jest pandemia. Biden nie spełnia swoich dwóch największych obietnic.
Ceremonia zaprzysiężenia 20 stycznia 2021 miała ze względu na pandemię inny niż zazwyczaj przebieg. Tam, gdzie u stóp Kapitolu gromadziły się zwykle nieprzebrane tłumy, wbito ponad 200 tysięcy chorągiewek symbolizujących ofiary pandemii. Gdyby dziś miała odbyć się ceremonia, powinno być ich ponad dwa razy więcej.
Liczba zmarłych na Covid za prezydentury Bidena jest już wyższa niż za Trumpa. Wielu twierdzi, że były prezydent nie poradził sobie z pandemią i to zdecydowało o jego porażce. Odchodząc, Donald Trump pozostawił jednak po sobie szczepionkę, której wynalezienie finansowało państwo. Po roku rządów Bidena nie pojawił się żaden nowy sposób walki z pandemią. Nie ma nic, czy to w medycynie, czy w organizacji życia społecznego, pozwalającego mówić choćby o minimalnym postępie.
Na dodatek gdzieś „zginęło” 500 milionów testów. Biden szedł do wyborów, głosząc, że w przeciwieństwie do Trumpa nie zamknie gospodarki, a pandemię. Słowa nie dotrzymał, a kolejne rozpaczliwe wysiłki, jak obowiązkowe szczepienia dla pracowników firm zatrudniających powyżej 100 osób, zostały uznane za niezgodne z Konstytucją.
Rząd federalny nie ma prawnej możliwości, by narzucić w całym kraju jednolite przepisy, ale nie ma też autorytetu, aby do nich przekonać. I tak pierwszą decyzją nowego gubernatora Wirginii Glenna Youngkina było zniesienie obowiązku szczepień dla pracowników stanowych i noszenia maseczek przez mieszkańców stanu.
Bidenowi nie udało się wykazać, że ograniczania wprowadzane federalnie, czy przez posłuszne mu rządzone przez demokratów stany, mają jakikolwiek wpływ na pandemię. Restrykcje wzmagają tylko dysonans poznawczy. Demokrata, poddany reżimowi mieszkaniec stanu Nowy Jork widzi, iż na Florydzie, gdzie rządzą republikanie, nie ma żadnych ograniczeń, a sytuacja jest lepsza, więc odwraca się od Bidena.
Eksperyment w Nowym Jorku
Z badań przeprowadzonych przez sondażownię YouGov na zlecenie CBS News wynika, że 50 procent Amerykanów jest „sfrustrowanych” prezydenturą Bidena, 49 „rozczarowanych” i aż 40 procent „wściekłych”. Ledwie 25 procent określiło, że przyjmuje wszystko ze spokojem, a tyle samo jest „zadowolonych” (ankietowani mogli wybrać kilka odpowiedzi opisujących ich stosunek do prezydentury Bidena).
Prezydent utracił nawet poparcie dużej części demokratów – skrajnie lewicowego skrzydła partii, które nie może darować mu, że nie jest w stanie przeprowadzić zmian w prawie wyborczym. Każdy stan, niemal każde hrabstwo, ma bowiem własne przepisy.
W największym uproszczeniu sprawa wygląda tak: republikanie tam, gdzie rządzą, wprowadzają obowiązek okazania dokumentu tożsamości, by wziąć udział w wyborach i rygorystyczną kontrolę procesu wyborczego. Demokraci przeciwnie – twierdzą, że wymogi okazania dowodu są rasistowskie, bo mają ograniczyć udział mniejszości murzyńskiej i latynoskiej, więc żadnych dokumentów, żadnego sprawdzania – kto chce, głosuje jak chce.
Demokraci na wielką skalę przeprowadzają teraz eksperyment w wyborach lokalnych w Nowym Jorku, dopuszczając do udziału w nich 800 tysięcy imigrantów, w tym nielegalnych, przybyszy, którzy nie mają amerykańskiego obywatelstwa. republikanie zaś oskarżają demokratów o nieustanne kreowanie okazji do oszustw wyborczych.
Biden chciałby zaprowadzić jeden model wyborczy, taki, jakiego chcą demokraci. Ale znów Biały Dom nie jest w stanie przeprowadzić tego, bo na przeszkodzie stoi Senat i procedura zwana filibuster. Nazwa wywodzi się od filibustierów – zbiegów i piratów buszujących na Karaibach w XVII wieku.
W największym uproszczeniu rzecz sprowadza się do tego, że aby w Senacie zamknąć debatę i przejść do głosowania ustaw, trzeba czasami uzyskać większość kwalifikowaną. Stosowanie obstrukcji – wieczne poprawki, niekończące się obrady – skutecznie może paraliżować procedowanie ustaw, ale 60 senatorów w ramach procedury filibuster może powiedzieć: dość, głosujemy.
Biden chce zniesienia takiej kwalifikowanej większości, republikanie mówią, że to otwiera drogę do tyranii większości. W szczególnych przypadkach trzeba szukać kompromisu, poparcia ponadpartyjnego, a filibuster jest narzędziem jak nóż – można nim kroić chleb, a można i zabić. Tak czy owak Biden, by zlikwidować kwalifikowaną większość, potrzebuje kwalifikowanej większości. A zdobycie jej mu się nie udaje.
Wszystko jest możliwe
W praktyce administracja Bidena nie przeprowadziła przez rok żadnego projektu. Demokraci patrzą więc z przerażeniem na perspektywę wyborczą 2022, a zwłaszcza 2024, kiedy trzeba będzie stanąć do boju o Biały Dom. I tak doszło do rzeczy bezprecedensowej. Na 3 lata przed wyborami rozpoczęło się poszukiwanie tych, którzy mogliby zastąpić parę Biden-Harris. Tej drugiej, po licznych kompromitacjach, z notowaniami jeszcze gorszymi niż Bidena, nie tylko nikt nie bierze pod uwagę jako kandydatki na prezydent, ale nawet na wiceprezydent.
Wśród wielu potencjalnych kandydatur (nie ma co sobie nimi wszystkimi teraz głowy zawracać, bo w wyborach 2020 demokraci mieli aż 17 pretendentów i nikt już o większości nie pamięta) pojawiło się i nazwisko prawdziwej wyborczej kombatantki – Hillary Clinton. Demokraci i ich media jak CNN już dmą w trąby, obwieszczając, że cała Ameryka radowałaby się ze startu weteranki, odwiecznej kandydatki.
Jako prokurator za kraty wsadziła ponad 1500 palaczy marihuany, w większości czarnoskóre dzieciaki.
Powszechne są scenariusze mówiące nawet o wprowadzeniu jej na tron jeszcze przed wyborami. Po kompromitacji w Kabulu, wedle sondaży Rasmussen Reports aż 52 procent Amerykanów uznało, iż Biden powinien podać się do dymisji, a 60 procent, że zasługuje na impeachment. To wtedy pojawiły się pierwsze rozważania, jak zminimalizować straty i usunąć go z Białego Domu.
Rozważano zastąpienie go przez drugą w linii sukcesji do tronu spiker Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Starsza o 2 lata od Bidena, 82-letnia polityk jest sprawniejsza od niego umysłowo i być może byłaby w stanie dociągnąć demokratów bez ogromnych strat do kolejnych wyborów prezydenckich. Najpierw trzeba by było jednak jakoś, i to równolegle, pozbyć się Kamali Harris, która po dymisji Bidena z urzędu powinna przejąć prezydenturę.
Teraz pojawia się scenariusz rozpisany na co najmniej 2 etapy. Demokraci mieliby zażądać odwołania skrajnie nieudolnej i nielubianej wiceprezydent. Na jej miejsce powołana byłaby właśnie Hillary Clinton. Po kilku miesiącach stan zdrowia Bidena pogorszyłby się na tyle, że nie byłby on w stanie sprawować urzędu i złożyłby rezygnację, a wtedy właśnie z Number One Observatory Circle – oficjalnej siedziby wiceprezydentów – do Białego Domu przeprowadziłaby się Hillary Clinton. 75-letnia weteranka miałaby dość czasu i mocy, by przygotować demokratów na wybory 2024.
Brzmi niewiarygodnie, jak political fiction? Skoro wybory prezydenckie mógł wygrać kandydat, który kampanię wyborczą prowadził z piwnicy swego domu, na wiecach gromadził ledwie po kilka, kilkanaście osób, zapominał, gdzie jest, mylił siostrę z żoną, nie pamiętał, że był wiceprezydentem, to wszystko jest możliwe.
Dariusz Matuszak