ANDRZEJ MONIUSZKO
Tak jak po przejściu pogodowej zawieruchy przychodzi czas na sprzątanie, szacowanie strat i odbudowę utraconego mienia, tak i po covidowej nawałnicy, z zachowaniem odpowiednich proporcji, przyjdzie pora na powirusowe porządki. Wtedy to jednym z ważniejszych zadań będzie uzyskanie odpowiedzi na szereg pytań dotyczących m.in. źródeł pandemii, skuteczności stosowanych metod leczniczych, efektywności działań profilaktycznych czy też wiarygodności danych statystycznych opisujących covidową zarazę. Odpowiedzi tej będą musieli udzielić naukowcy, eksperci medyczni, epidemiolodzy, statystycy, by wymienić tylko niektórych. Będzie to dla nich kolejna szansa odzyskania utraconej wiarygodności i społecznego zaufania – gdy ich brakuje, funkcjonowanie zdrowego społeczeństwa nie wydaje się możliwe i to nie tylko w czasie epidemiologicznego zagrożenia. I chociaż stara maksyma powiada, iż pośpiech jest dobry przy łapaniu pcheł, to trzeba mieć nadzieję, iż proces ten nastąpi szybko. Czas jest sprzymierzeńcem tylko dla tych, którzy chcą o wszystkim jak najszybciej zapomnieć.
Oczywiście należy zacząć od pytania o źródła pochodzenia koronawirusa SARS-CoV-2. Nie będzie to zadanie łatwe, bo od początków pandemii działania Chin na rzecz otwartości były mocno wątpliwe. Przypomnijmy tylko, iż jedni wskazują na nietoperze jako potencjalne źródło pierwszego zakażenia, inni natomiast postulują, iż koronawirus powstał w laboratorium Instytutu Wirusologii w Wuhan w Chinach.
Druga z tych teorii przez długi czas wydawała się być klasyczną hipotezą spiskową. Dzielnie zwalczały ją media społecznościowe, głosząc wszem i wobec, że jest ona rasistowskim pomysłem Trumpa. Za słowami poszły czyny i z zapałem maniaka Google, Fakebuk, Twitter i im podobne usuwały posty, które wskazywały na chiński trop wiodący nie do nietoperzy, lecz do laboratorium. W ciągu ostatnich kilkunastu tygodni sytuacja zaczęła się jednak zmieniać. W Wall Street Journal pojawił się artykuł, z którego się dowiadujemy, iż już w październiku 2019 r. trzech pracowników Instytutu Wirusologii zostało przyjętych do szpitala z objawami ciężkiego przebiegu COVID-19. W naukowym periodyku Quarterly Review of Biophysics Discovery naukowcy z Wielkiej Brytanii i Norwegii poinformowali, że w próbkach koronawirusa odkryli charakterystyczne elementy, które mogły powstać jedynie w toku prac laboratoryjnych, a sam „koronawirus SARS-CoV-2 zda się nie mieć naturalnego przodka”. Na te doniesienia nie pozostał głuchy nawet prezydent Joe Biden, który postanowił pokazać swoją twardą rękę i zlecił ponowne śledztwo w tej sprawie. Trzeba mieć tylko nadzieję, że nie skończy się to przyjaznym wymachiwaniem i że nie jest to ta sama kończyna, z której Chińczycy nie tylko jedzą, ale już w czasie posiłku zdążyli nam ją solidnie nadgryźć.
Inną, nie mniej istotną kwestią jest obiektywne spojrzenie na skuteczność stosowanych w czasie pandemii środków leczniczych i zaleceń/metod mających zapobiec szerzeniu się pandemii. Przypomnijmy chociażby medykament pod nazwą hydroxychlorochina i skrajnie różne, a czasami wręcz przeciwstawne sobie opinie na temat jego skuteczności. W fachowych doniesieniach był on opisywany zarówno jako lek rewelacyjnie efektywny, jak też jako bezwartościowy bubel, na dodatek obarczony mnóstwem działań ubocznych. Dodajmy, iż rzeczony specyfik stosowany jest bezpiecznie w medycynie od kilkudziesięciu lat w leczeniu m.in. reumatoidalnego zapalenia stawów i malarii, a doniesienia o jego działaniach niepożądanych były bardzo rzadkie. Jego największą wadą było oczywiście to, iż prezydent Trump był jego gorącym zwolennikiem. Nie uszło to uwadze lewych i liberalnych ekspertów gotowych do podpisania układu nawet z diabłem, gdyby tylko stanął po ich stronie i zapewnił bezużyteczność medykamentu.
Ocena skuteczności masek w zapobieganiu infekcjom układu oddechowego podczas pandemii będzie na pewno jednym z trudniejszych orzechów do zgryzienia. Już w czasie pandemii wiele autorytetów i instytucji zmieniało zdanie co do zasadności ich noszenia. Nawet sam szaman Fauci, w zgodzie z koniunkturą polityczną, najpierw negował ich skuteczność, by później stać twardo murem za swym ukochanym przywódcą i rekomendował noszenie już nie jednej, lecz kilku masek. A sam obecny prezydent, chociaż zapomniał pierwszych słów z Deklaracji Niepodległości, o założeniu zasłony na twarz pamiętał. Nawet podczas zoomowych spotkań na szczycie obawiając się zapewne, iż mikrofon zacznie kasłać. Jeżeli chciał być maskowym wzorem dla obywateli, to pewnie znalazł naśladowców. Jeżeli miał to być przykład zdrowego rozsądku i logicznego myślenia, to niczego i nikogo nie nauczył.
Innym nie mniej kontrowersyjnym zagadnieniem są dane dotyczące liczby zachorowań na Covid, jak i interpretacji wykonywanych badań diagnostycznych. Przypomnijmy, że wątpliwości zrodziły się już na początku pandemii, a ich powodem były rezultaty testów wykonywanych na obecność materiału genetycznego wirusa (RNA), jego otoczkowego antygenu lub też na obecność przeciwciał potwierdzających przebyte zakażenie. Okazało się, że rezultaty przeprowadzanych analiz zależały nie tylko od miejsca i sposobu pobrania próbki, lecz również od czasu, jaki upłynął od momentu zakażenia do momentu uzyskania materiału do analizy. Dodatkowo sytuację komplikował fakt, iż laboratoria nie dysponowały tzw. „złotym standardem”, czyli wzorcowym i sprawdzonym w praktyce testem, który mógłby służyć do weryfikacji wyników uzyskiwanych za pomocą nowej metody. Nie potrzeba było dużo czasu, aby w doniesieniach mniej lub bardziej oficjalnych pojawiły się duże rozbieżności w zakresie szczegółowych statystyk, stwarzając klimat nieufności wobec uczonych raportów. Podejrzenia o manipulację i brak przejrzystości zaowocowały powiastkami o pacjentach, którzy nigdy nie poddali się rzeczonemu badaniu, ale pomimo tego otrzymali pozytywny wynik badania. I o chorych, którzy zmarli z powodu Covida, ale nigdy nie mieli dodatniego wyniku badania na obecność koronavirusa.
Podobnie rzecz się miała z kryteriami używanymi w procesie orzekania o przyczynie zgonu, chociaż trochę z innych powodów aniżeli tych, o których pisałem powyżej. Trzeba pamiętać, iż zakażenie koronawirusem SARS-CoV-2 nigdy nie jest bezpośrednią przyczyną śmierci. Zabijają następstwa infekcji, czyli powikłania, takie jak niewydolność krążenia, sepsa, niewydolność nerek, udary mózgu etc. Ale skoro wirus jest powodem komplikacji, więc zgony te należy zaliczać na konto koronawirusa, bo bez niego nie doszłoby do powikłań. Ale czy aby wszystkie zgony były następstwem zakażenia? Czy zgony spowodowane błędami administracyjnymi (przypomnijmy decyzję gubernatora Cuomo o umieszczeniu Covidowych pacjentów w przepełnionych domach opieki społecznej) to ofiary wirusa czy też administracyjnej głupoty? Brak jasno zdefiniowanych kryteriów w kodowaniu przyczyn śmierci doprowadził do absurdalnych sytuacji, kiedy to ofiary wypadków drogowych z pozytywnym wynikiem testu na obecność koronawirusa były klasyfikowane jako ofiary pandemii. Sytuacji nie pomógł też fakt, iż szpitalom łatwiej było uzyskać finansową rekompensatę za mniej lub bardziej skuteczne leczenie pandemicznego pacjenta aniżeli za terapię zwykłego śmiertelnika, pozbawionego nieczęsto ubezpieczenia zdrowotnego. Jak czarne anegdoty brzmią opowieści o rodzinach, które nalegały, aby w oficjalnych dokumentach ich bliski zmarł na Covid, a nie na jakąś zwyczajną chorobę, bo w ten sposób mogły uniknąć kosztów związanych z pochówkiem.
Obiektywna ocena bezpieczeństwa i skuteczności szczepionek jest tematem-rzeką. Według jednych wakcyna jest panaceum nie tylko na wirusa, ale i na inne patogeny. Według drugich jest ona niczym innym jak tylko bombą genetyczną ze spóźnionym zapłonem. Mojemu sąsiadowi, który dzięki Bogu i tenisowi dożył osiemdziesiątki, oświecona antyszczepionkowczyni z tytułem magistra poradziła, aby ten nie brał szczepionki, bo ta za 15 lat na pewno go zabije. Rezolutny emeryt odrzekł, iż taką ofertę to on bierze w ciemno, bo w jego rodzinie nikt jeszcze nie doczekał dziewięćdziesiątki. A skoro na wesoło, to niech będzie jeszcze śmieszniej, chociaż będzie to śmiech przez łzy. Mam taką nadzieję. Kilka tygodni temu medialni potentaci zablokowali na swoich platformach krótki filmik o monecie przylepiającej się do skóry w miejscu wstrzyknięcia szczepionki. „Fenomen” miałby świadczyć o tym, iż wszczepiony nam został chip magnetyczny, a przylegająca moneta potwierdza jego siłę przyciągania. A każdy zdrowo myślący i pamiętający zabawy z dzieciństwa wie, iż monety, podobnie jak kapsle i plastikowe nakrętki, przyklejały się do wilgotnej skóry jeszcze na długo przed szczepionką. I to nie tylko na przedramieniu, ale również na czole i w bardziej intymnych miejscach, o czym zapewniał mój kolega z podstawówki. Nie przeszkodziło to właścicielom FB i Google na podjęcie salomonowej decyzji o zablokowaniu wyświetlenia filmiku, z powodu jego… szkodliwości społecznej. Może to dlatego rację ma aforyzm, który powiada, iż nie należy zadawać się z głupcem, bo ten najpierw zniży adwersarza do swego poziomu, a potem zniszczy go własnym doświadczeniem. Oczywiście w całej tej historii otwartym pozostaje pytanie, kto jest większym idiotą: czy osoba, która ten filmik nagrała, czy też cenzorzy z mediów społecznościowych, którzy zabronili jego wyświetlania? Znając życie i pamiętając historię stawiam na tych drugich.
Warto jednak zastanowić się, czy w dzisiejszym świecie, w którym Stany Zjednoczone i Chiny są największymi potęgami walczącymi o dominację na rynku globalnym, istnieje jakakolwiek szansa na obiektywne śledztwa i ich wiarygodne wyniki. W normalnie funkcjonującej społeczności i w zaistniałej sytuacji zapewne niezależne media próbowałyby dociec prawdy na własną rękę i informowały o machlojkach, przekrętach, działaniach grup nacisku, aferach polityków czy też o nieudolności urzędów i urzędników. W dobie współczesnej jednak spece od piany i reklamy spod znaku Google i FB zdają się odkrywać tylko takie problemy, których rozwiązanie sprzyjać będzie bardziej zamożnym i bardziej obiecującym kontrahentom. Musimy zdawać sobie sprawę, iż brak realnych danych opisujących pandemię uniemożliwi nie tylko ocenę jej rzeczywistego rozmiaru, ale i autentyczną weryfikację podejmowanych środków zaradczych, w tym osławionego lockdownu w różnych jego postaciach i odcieniach. Bez takiej oceny nie będziemy potrafili oszacować bezpośrednich np. zdrowotnych i pośrednich m.in. społecznych, ekonomicznych skutków Covidowej zarazy. Bo tylko rzetelny krytycyzm pozwoli nam na uniknięcie w przyszłości błędów, jakich zapewne popełniliśmy nie mało. Nawet jeżeli się okaże, że operacja się udała, ale pacjent umarł, to i tak ta wiedza w przyszłości będzie cenna. Bo pandemie się zdarzają. Z dziwnych przyczyn.
Andrzej Moniuszko