MAREK BOBER
Pod koniec lat 80. mieszkałem w Nowym Jorku. Było wtedy kilka popularnych miejsc, gdzie ludzie umawiali się na spotkania. Jednym z takich były okolice Trump Tower, 58-piętrowego wieżowca, oddanego do użytku w 1983 roku. I ja się pewnego dnia umówiłem. Zaczął padać deszcz, nieduży, ale jednak schroniłem się wewnątrz słynnego wieżowca. To były jeszcze czasy, kiedy spokojnie, bez nadmiernych kontroli, do takich budynków się wchodziło. Pamiętam, jak wyglądałem przez ogromne, obrotowe drzwi, aby nie przegapić swego gościa.
W pewnym momencie pojawił się w holu Donald Trump, co nie było dziwne, skoro tutaj mieszkał. Też podszedł do ogromnych drzwi i oczekiwał na swoją limuzynę. Tak, to był ten milioner (a może już miliarder), postać rozpoznawalna w całej Ameryce, człowiek sukcesu, osoba rozchwytywana przez media.
Zawiązała się kilkuzdaniowa konwersacja. Powiedziałem, że czekam na znajomego i że schroniłem się przed deszczem. Zapytał, co porabiam, jakie mam plany. A ja na to, że jestem tutaj od niedawna, bo od dwóch lat, i zaczynam pracę w dziennikarstwie. Wyczuł mój akcent, co trudne nie było. I powiedział: – Jak kiedyś będziesz potrzebował pomocy, nie wahaj się, zadzwoń. I wręczył mi wizytówkę.
Z pomocy Donalda Trumpa nigdy nie skorzystałem, być może wizytówka do tej pory gdzieś leży wśród szpargałów. Przypominam sobie tę historię od czasu do czasu. Już wtedy był to silny charakterem mężczyzna, choć z pewnością nie wiedział, że w przyszłości zostanie prezydentem USA. Przypominam sobie dlatego, że jak wtedy – chyba szczerze – chciał pomóc jakiemuś emigrantowi, tak nieco później chciał pomóc Ameryce. I pomógł, zostając prezydentem.
•
Zostawmy politykę zagraniczną i politykę bezpieczeństwa na boku, choć wiem, że w wielu krajach, np. w Polsce, pod tym kątem ocenia się prezydenta supermocarstwa. Można tylko w tym miejscu zastanowić się nad najczęściej obecnie zadawanym pytaniem: gdyby prezydentem nadal był Trump, czy doszłoby do wojny na Ukrainie? Otóż, śmiem twierdzić, że nie. Śmiem ponadto twierdzić, że Chiny poniosłyby ogromną karę za rozprzestrzenienie w świecie wirusa Covid-19. Ale to rozważania na inną okazję.
Ważna była polityka wewnętrzna, gdyż Trump to co zapowiadał – realizował. Jak oznajmił, że Ameryka, ponoć po raz pierwszy w historii, będzie samodzielna energetycznie – tak się stało. Pomimo zawirowań na świecie, na Bliskim Wschodzie w szczególności, cena baryłki ropy za jego prezydentury dochodziła momentami do tak niskich cen, że Rosja piszczała. A benzyna kosztowała w Ameryce tyle, że chciało się tankować i tankować…
Donald Trump nie zajmował się cenami ogórków, ale zajmował się na przykład miejscami pracy, gdyż na to miał wpływ. A to trudne zadanie w kraju sfederalizowanym, w republice konstytucyjnej, z dużą autonomią poszczególnych stanów i gospodarką (na szczęście jeszcze) kapitalistyczną. Jeśli obiecał, że w okolicy Kenoshy (populacja 100 tys. mieszkańców) w stanie Wisconsin powstanie od zera z udziałem Tajwanu fabryka urządzeń i komponentów elektronicznych – tak się stało i to szybko. Miało to dać 15 tys. miejsc pracy a docelowo 30 tys. Kiedy powiedział, że uratuje podupadającą stocznię w tym samym stanie, ale na północy, w miasteczku Marinette, tak się również stało. Kontrakty wojskowe spowodowały, że uratowano dotychczasowych pracowników i stworzono tysiące nowych miejsc pracy. Powiedział kiedyś, że przywróci do działalności zlikwidowane za czasów Baracka Obamy legendarne stalownie U.S. Steel na południu stanu Illinois (legendarne, bo firma założona została 120 lat temu). I tak się ponownie stało, i tak tysiące ludzi mogło pracować oraz godnie żyć.
Gospodarka amerykańska miała się znakomicie; dla tych, którzy chcieli, pracy nie brakowało, ceny były umiarkowane, giełda notowała znakomite wyniki. Amerykańskie firmy wracały z Chin czy Meksyku, aby produkować w rodzimym kraju. Donald Trump zyskiwał w oczach czarnoskórych i Latynosów. Granica południowa była uszczelniona i budowano mur przed nielegalną emigracją, często przestępczą. Wzmocniono armię, nie wypowiedziano jakiejkolwiek wojny a zapowiedziano zakończenie wojny w Afganistanie, także dozbrojono sojuszników. Donald Trump sprawił, że Ameryka odzyskała wiarę w to, iż jeszcze długo może być supermocarstwem nr 1 na świecie z tym co najważniejsze: najsilniejszą gospodarką i najsilniejszą armią. Dodajmy, że przez cztery lata prezydentury pracował za darmo, bowiem zarobki prezydenta przeznaczał na cele charytatywne.
•
Nie było chyba w historii, przynajmniej tej najnowszej, prezydenta USA od samego początku urzędowania tak potwornie oskarżanego, pomiatanego, wyśmiewanego, demonizowanego; prezydenta, którego niszczono niemiłosiernie i konsekwentnie opluwano w jednym celu – aby go zniszczyć i pozbawić urzędu. Oskarżano go o tajne kontakty i współpracę z Rosją, zarzucano mu niejasne powiązania finansowe i oszustwa podatkowe, przeprowadzono wobec niego (bez powodzenia) dwie procedury impeachmentu.
Że zwalczano go politycznie, to pół biedy.
Atakowano i oskarżano jego najbliższą rodzinę. Nie oszczędzano nawet najmłodszego syna Barrona (w momencie obejmowania przez ojca prezydentury miał 10 lat!) i wyśmiewano, że jest niedorozwinięty umysłowo. Nie oszczędzano żony Melanii, kpiąc z niej, że mówi po angielsku z akcentem i że w ogóle głupio mówi. Doszło nawet do tego, że ta piękna i elegancka kobieta, jedna z najszykowniejszych pierwszych dam w całej historii USA, ani razu przez cztery lata nie znalazła się na okładce kobiecego pisma.
Donald Trump wywołał jednak dwie wojny, znacznie ważniejsze i potrzebniejsze Ameryce. Stawiając USA na nogi gospodarczo i militarnie, podjął przede wszystkim wyzwanie z tzw. Deep State, klasą oportunistycznych polityków i urzędników, powiązanych niejasnymi interesami, którzy interes prywatny przedkładają ponad interes wspólnoty i państwa. Deep State to potężny przeciwnik, cyniczny i podstępny.
I podjął drugą wojnę, może i trudniejszą: z marksizmem kulturowym. Kilka przykładów: ograniczono lub zlikwidowano fundusze federalne na studia z przeróżnych genderyzmów i innych idiotyzmów oraz zlikwidowano fundusze federalne dla „klinik” aborcyjnych.
Nic dziwnego, że Trump został znienawidzony przez „zawodowych” polityków i urzędników, ochraniających swoje stołki i pieniądze. Nic dziwnego, że został znienawidzony przez media „głównego” nurtu, wyższe uczelnie będące przechowalnią marksistów, ponadto show-biznes z Hollywood na czele i tysiące lewackich organizacji z Black Lives Matter i Antifią tym razem na czele. Podjęcie walki z „kulturą unieważnienia” (cancel culture) oraz „wokeizmem” (ideologia i kultura woke) musiało mieć konsekwencje. Okazało się, że łatwiej wprowadzić deregulacje w gospodarce i obniżkę podatków (co się znakomicie Trumpowi udało) niż walczyć z marksistami, lewakami i całą nową generacją wypranych z mózgów młodych Amerykanów.
Przeciwnicy polityczni i ideowi Donalda Trumpa chcieliby, aby odszedł w cień. Najchętniej widzieliby go w więzieniu lub co najmniej w kajdankach. Ostatni nalot FBI na jego rezydencję na Florydzie jest tego dowodem.
•
Donald Trump nie był idealnym prezydentem, np. nie dbał za bardzo o zadłużenie państwa. Jest za co go krytykować. Nie był i nie jest człowiekiem bez skazy, takim o anielskim charakterze. Tak, na przykład jego ego sięga rzeczywiście zenitu. Jednak, mimo wszystko, to człowiek z innej bajki. Tacy nie rodzą się często.
Na razie jeździ po kraju, a spotkania z nim mają ogromną frekwencję. Popierani przez niego w prawyborach kandydaci Partii Republikańskiej zazwyczaj wygrywają. Były prezydent jest pewny siebie i zdecydowany.
Co zrobi w kwestii żywotnej dla Ameryki? Czy będzie ponownie ubiegał się o prezydenturę?
Cieszy się nie tylko wielką popularnością i zaufaniem konserwatywnych obywateli, ale przede wszystkim cieszy się znakomitym zdrowiem i przeogromną – jak na jego wiek – godną podziwu żywotnością i energią. I jak przemawia – nie bredzi.
Zdaje się, że nie powiedział ostatniego politycznego słowa. Ameryka może mieć za niedługo, na to wygląda, nowego-starego prezydenta. To dobry znak na przyszłość. Bo gorzej jak teraz być nie może.
Donald Trump to twardy facet z Queensu. Jedynym sposobem na usunięcie go z polityki jest jego fizyczna likwidacja. Takich prób bym, niestety, nie wykluczał.
Zdjęcie:
Donald J. Trump urodził się 14 czerwca 1946 r. w Nowym Jorku. Ma niemiecko-szkockie korzenie.
fot. Facebook