Marek Bober
Z początkiem 2022 r. wywiad amerykański publicznie podawał, że wie, w jaki dzień Rosja zaatakuje Ukrainę. Nie pomylił się wiele. Zastanawiano się jedynie, po co to czyni. Czy chce w ten sposób odsunąć w czasie rosyjski atak? Czy chce się pochwalić, że wszystko o – potencjalnej wtedy wojnie – już właśnie wie?
Jedno jest pewne: Ameryka, czyli władze tego kraju, na pewno dużo wiedziały, jak sytuacja będzie wyglądać i jak się rozwijać. Ale była też wielka niepewność, ta najważniejsza: jak konkretnie zareaguje Biały Dom.
Przecież prezydent Joe Biden szybko pogodził się z sytuacją, że nie ma co tracić czasu i energii, że należy ustąpić z NordStream2; że rura już istnieje, że jest praktycznie ukończona i – tak czy inaczej – będzie działać. To w końcu z kręgów bliskich prezydenta USA wychodziły sygnały, że nie ma co kłócić się z Niemcami i Rosją, gdyż oba te państwa są potrzebne do rozgrywki znacznie poważniejszej dla Ameryki, do rozgrywki z Chinami. Do rozgrywki o globalne przywództwo, przede wszystkim gospodarcze.
W Internecie do dzisiaj krąży filmik, jak to Joe Biden, za czasów Baracka Obamy wiceprezydent USA, domagał się dymisji prokuratora generalnego Ukrainy. Jego syn, Hunter Biden, narkoman, otrzymał na Ukrainie posadę w firmie zajmującej się energetyką, choć o energetyce nie miał najmniejszego pojęcia. Co istotniejsze, otrzymał za tę „pracę” ogromne pieniądze (otrzymywał także z Rosji i Chin). Oczywisty konflikt interesów ówczesnego wiceprezydenta, ale taka jest polityka. Powiązania obu Bidenów z Ukrainą i ich niejasne interesy nadal budzą podejrzenia.
Ale po 24 lutego br. Joe Biden szybko zareagował. Czy zrobił to sam, czy pod naciskiem swej administracji – to odrębna sprawa. Owszem, powiedział, że noga amerykańskiego żołnierza nie stanie na ukraińskiej ziemi, ale to z Ameryki poszły i nadal idą na Ukrainę ogromne pieniądze (liczone w miliardach dolarów), a co istotniejsze – idzie sprzęt wojskowy i uzbrojenie oraz – co może jeszcze ważniejsze – idzie wsparcie wywiadowcze. To nie jest tajemnicą: śmiało można powiedzieć, że Ukraina dzięki Ameryce nadal walczy, że dzięki Ameryce – być może – jeszcze istnieje.
Ale to jedna strona medalu. Ta druga to strona medialna, telewizyjna głównie, szalenie istotna we współczesnym świecie.
Wszystkie ważniejsze telewizje informacyjne były doskonale przygotowane do wojny. Już w nocy z 23 na 24 lutego korespondenci byli wszędzie. Byli w Kijowie, byli we Lwowie, byli w Odessie i Stanisławowie. Na Ukrainę i do Polski udały się wielkie gwiazdy amerykańskiej telewizji. Przez dwa miesiące Przemyśl, a dokładniej dworzec kolejowy w tym mieście, został pokazany dziesiątki razy więcej niż choćby Warszawa przez ponad 30 lat nowej Polski. Były informacje, komentarze i analizy. Dawno nie zdarzyło się tak, aby największe stacje telewizyjne w Ameryce poświęcały sprawom zagranicznym prawie 100 proc. czasu. W ruch poszły zbiórki pieniędzy na rzecz Ukrainy, manifestacje poparcia, koncerty i… decyzje Białego Domu. Prezydent Biden, wiceprezydent Kamala Harris, kongresmeni i senatorowie odwiedzili Polskę.
Proukraińska atmosfera, z pewnymi wyjątkami, rozlała się po Ameryce, przynajmniej tej Ameryce, która interesuje się polityką. Tak było przez powiedzmy dwa miesiące.
I to się skończyło, pękło jak mydlana bańka.
Ameryka ma własne problemy. Nie brakuje głosów, aby nie wikłać się w kolejną wojnę i przeznaczać na ten cel gigantyczne pieniądze. Mamy wysokie ceny żywności i benzyny, ceny niespotykane w historii. Mamy sporą inflację, najwyższą od 40 lat. Mamy rozregulowany, po okresie tzw. pandemii wirusa Covid-19, rynek pracy. W najbogatszym państwie świata przez pewien czas brakowało nawet mleka w proszku dla niemowląt. A to nie koniec problemów. W dużych miastach, rządzonych przez demokratów wysoka przestępczość stała się zjawiskiem tak powszechnym, że „normalny” człowiek się z nią pogodził i stara się jakoś żyć. Z kolei południową granicę szturmują tysiące emigrantów z Ameryki Środkowej i Południowej; i oni zazwyczaj spokojnie tę granice przechodzą. I długo by można wymieniać…
Ameryka z gospodarką sobie poradzi i nadal będzie największą oraz najbogatszą gospodarką świata. Tylko czy Ameryka będzie na dłuższą metę zainteresowana wojną na Ukrainie? Ten temat zniknął z mediów. Szczyt NATO w Madrycie, przyjęcie Szwecji i Finlandii do tego paktu, zapowiadane wzmocnienie sił szybkiego reagowania w Europie do 300 tys. żołnierzy, to nie są już tematy ważne. Ważna jest choćby sprawa aborcji i decyzja Sądu Najwyższego w słynnej sprawie Roe kontra Wade. Ważne są listopadowe wybory.
Właśnie, najbliższe wybory. Będą to wybory lokalne, stanowe i federalne. Republikanie liczą bardzo – i jest to realne – na odzyskanie władzy (na szczeblu federalnym) w Izbie Reprezentantów i Senacie. W niedawnym sondażu CBS, a więc telewizji niebędącej w opozycji do prezydenta Bidena i Białego Domu, aż 81 proc. ankietowanych stwierdziło, że sprawy w Ameryce mają się źle. Dokładnie: sprawy wewnętrzne.
Nie jest powiedziane, że jeśli władzę w Kongresie odzyskają republikanie, zmieni się polityka wobec Ukrainy. Ale nie jest też powiedziane, że jeśli władzę utrzymają demokraci, polityka wobec Ukrainy będzie taka sama. A sam prezydent może sobie zapowiadać, co chce: że wyśle tylu i takich żołnierzy do Europy, że wyśle tyle i taki a nie inny sprzęt wojskowy na Ukrainę. On może zapowiadać, ale to Kongres daje na to kasę. I wcale nie musi być tak, że te pieniądze jesienią się znajdą.
A wojna na Ukrainie nadal będzie trwać. Toteż na miejscu wielu polskich polityków, analityków, komentatorów i dziennikarzy byłbym ostrożniejszy już nie tyle co do zakończenia wojny na Ukrainie, a co najmniej do pewnego i stałego zaangażowania Stanów Zjednoczonych w tę wojnę. A także do stacjonowania wojsk amerykańskich w Polsce.
Woja w Syrii weszła w 12. rok. Nikogo to, no może poza Rosją, Iranem i Turcją, już nie interesuje. Przynajmniej tak jest w Ameryce. I to dotyczy tak mediów, jak i polityków.
Marek Bober
Zdjęcie:
W listopadzie czekają USA ważne wybory do Kongresu. Na zdjęciu: wodospad Niagara
Fot.: archiwum