Mini-wywiad ze świadkiem i „pogromcą” akademickiego woke’u
Robert Strybel
Obecnie najdynamiczniej rozwijającą się subkulturą jest woke. Zjawisko to również bywa nazwane ruchem, ideologią, agendą, tendencją, polityką czy zespołem zasad. Początkowo woke czy wokeizm dotyczył wyłącznie społeczności murzyńskiej w USA i nawoływał do ustawicznej czujności wobec wszelkich przejawów dyskryminacji rasowej. To z kolei doprowadziło do powstania kontrowersyjnej tzw. krytycznej teorii rasowej (KTR). Koncepcja ta nawiązuje do tzw. Szkoły Frankfurckiej, grupy nie-niemieckich marksistów żydowskiego pochodzenia, którzy uciekli przed Hitlerem do Ameryki, by na Nowym Lądzie rozwijać swoją „teorię krytyczną”, będącą pierwowzorem dzisiejszego marksizmu kulturowego.
KTR twierdzi, że rasa nie jest kategorią „ani biologicznie uzasadnioną, ani naturalną, lecz społecznie stworzoną w celu supresjonowania oraz wyzyskiwania ludności kolorowej przez białą większość”. Równoległe podejście uznaje pokrewna teoria gender, utrzymująca, że płeć, z którą ktoś się urodził, jest konstruktem społecznym, który można dowolnie zmienić według własnej preferencji. Ale teoretycy woke i gender robią wyjątek dla orientacji seksualnej, uznając ją za cechą wrodzoną, permanentną i niezmienialną. Stąd też ruch LGBT tak zaciekle zwalcza wszelkie terapie mające „odsodomizować” homoseksualistów.
Można za to popularyzować, nawet gloryfikować homoseksualizm wśród seksualnie normalnej większości, w tym dziatwy przedszkolnej i uczniów podstawówek. Nie wiadomo, czy zmienią preferencje seksualne, ale można ich zachęcać do eksperymentowania z gejowską erotyką. Wielkim promotorem LGBT jest filmowa sieć telewizyjna Netflix, gdyż prawie nie ma wyświetlanej produkcji, w której nie występowaliby przedstawiciele LGBT. Ale tendencja ta coraz bardziej ogarnia cały przemysł rozrywkowy, z Hollywoodem na czele.
W ogóle lobby LGBT/Woke/Gender wywiera usilną presję na przemysł kinematograficzny, żeby filmy nagradzać nie za doskonałość artystyczną czy techniczną, lecz za to, jak skutecznie propagują zasady wokeizmu. Powstała w 1985 r. organizacja nierządowa GLAAD (Gay Lesbian Alliance Against Defamation) przed kilku laty wszczęła kampanię adresowaną do siedmiu największych amerykańskich wytwórni filmowych, aby do 2021 r. co najmniej 20 proc. produkcji zawierało postacie LGBT, a do 2024 r. muszą występować aż w połowie wyprodukowanych filmów. Oczywiście chodzi nie tylko o samą obecność dewiantów na ekranie, ale muszą być przedstawiani w najlepszym świetle jako wzorowi obywatele i wspaniali ludzie. Według wokeizmu każdy członek opresjonowanej mniejszości jest już z definicji doskonały.
Na razie tyle teorii. Oprócz przemysłu rozrywkowego woke w dużej mierze już opanował publiczne szkolnictwo oraz wyższe uczelnie w USA. Sprawę zna z autopsji historyk polskiego pochodzenia prof. John Radziłowski, który zgodził się podzielić się z czytelnikami własnymi przeżyciami i obserwacjami na jednym z amerykańskich uniwersytetów stanowych.
– Mimo że wykładałem na uczelni publicznej, mój mały zakątek świata na Alasce początkowo był stosunkowo bezpieczny i przez dłuższy czas nikt się nie czepiał – tłumaczy profesor Radziłowski. – Miałem stały etat, a moja bezpośrednia szefowa była zwolenniczką wolności akademickiej. Niestety niedawno przeszła na emeryturę. Jednakże w ciągu minionych pięciu lat narastały próby narzucania mi lewicowej ideologii post-modernistycznej. Oczywiście stawiałem opór i udało mi się udaremnić jedną próbę narzucenia teorii „dekolonizacji”* wszystkim zajęciom prowadzonym na uczelni.
– Do moich zajęć dekolonizatorzy wkręcili studentkę, która miała mnie szpiegować – twierdzi Radziłowski. – W swoich donosach napisała, że wyrażałem bardzo rasistowskie poglądy. Na szczęście wszystkie swoje wykłady nagrywałem, stąd ich podstęp spalił na panewce. Jako przedstawiciel zarządu stanowego związku wykładowców akademickich dobrze znałem wszystkie przepisy w tym zakresie. Postępowcy (czy progresiści) się wściekali, ale są głupi, więc nietrudno było ich sztuczki udaremnić.
Mój rozmówca podzielił stosunek wykładowców do ideologii wokeizmu na następujące kategorie:
Fanatyczni wyznawcy wokeizm – mała grupa agresywnych, nieubłaganych zwolenników woke, poparta garstką podobnie myślących studentów. Przypominają trzon partii komunistycznej skupiony wokół Lenina w 1917 r.
Towarzysze podróży – to stosunkowo duża grupa wykładowców, którzy powtarzają to, co mówi pierwsza grupa. Nie mają własnych poglądów, ale chcą się znaleźć po zwycięskiej stronie.
Wystraszeni – to druga spora grupa wykładowców, którzy boją się etykiety rasisty i nie chcą podpaść któremuś ze studentów mniejszościowych. Nie lubią wokeizmu, ale nie będą go zwalczać i na ogół popierają każdą propozycję.
Cisi – ta grupa pragnie tylko wykonać swoją pracę i być pozostawiona w spokoju. Spuszczają głowy i kiedy to tylko możliwe, unikają innych wykładowców. Prywatnie mogą narzekać na wokeizm, ale niewiele robią, by mu się sprzeciwić.
Opornicy – to nieliczni wykładowcy gotowi walczyć o wolność akademicką, ale przeciwko cenzurze. Nawet jeden opornik potrafi wykoleić wokeowską lokomotywę. Nawet jedna osoba stawiająca się agresorom dodaje odwagi innym.
Teoretycznie zatem poradzenie sobie z wokeowskimi zaczepkami powinno być łatwo. Tę nadzieję jednak rozwiał prof. Radziłowski, mówiąc: – Rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Nieliczni, zwłaszcza wykładowcy mający dzieci i spłacający kredyt hipoteczny, gotowi są zaryzykować stanowisko, a to jest realna możliwość na uczelniach opanowanych przez wokeistów. Wielu wykładowców co roku musi wznawiać umowę o pracę, a wówczas wokeiści z pewnością wyciągną na światło dzienne wszelkie anty-wokeowskie przewinienia. Podobne układy istnieją w dużych korporacjach, gdzie niepoprawna reakcja na wokeowską zaczepkę, krzywe spojrzenie pracownika lub nawet brak entuzjazmu wobec wokeowskich „wartości” może przyprawić o przykre konsekwencje.
Jak do tego wszystkiego doszło? Gdyby 20, 30 lat temu ktoś głośno oznajmił, że rok 2023 będzie wyglądał tak jak wygląda, każdy by się w czoło pukał, że to jakiś fantasta czy wariat. A jednak! Odpowiedź na to pytanie może dać przysłowiowa żabka. Wrzucona do wrzątku natychmiast z garnka wyskoczy. Natomiast włożona do zimnej wody w stopniowo podgrzewanym garnku zaśnie i się ugotuje. Tym właśnie różniła się Szkoła Frankfurcka od hurra-rewolucjnistów. Działała bardzo powoli, nic znienacka ani na siłę, lecz stopniowo, krok po kroku przyzwyczajała ludzi do poszczególnych zmian. Sprytna neo-marksistowska propaganda przekonująco zachwalała je jako nowoczesne, wyzwalające i prawdziwie demokratyczne. Propaganda ideologiczna została w dużej mierze poparta przez popkulturową reklamę, której twórcy zawsze węszą za nowym źródłem zysków. Na obecnym etapie „postępowe” zmiany coraz częściej mają dodatkowe wsparcie ze strony prawa. Publiczne krytykowanie ich może być karalne.
Aktualnym przejawem „postępowych” zmian jest modna, obecnie energicznie propagowana w szkołach tranzycja, czyli zmiana płci. Protranzycyjni dyrektorzy i nauczyciele szkół podstawowych i średnich zachwalają zabiegi hormomalno-chirurgiczne jako idealne rozwiązanie na wszelkie wątpliwości wobec własnej tożsamości płciowej. Uczniowie, którzy przejawiają najmniejszą ciekawość w tym kierunku, wpadają w sieć lobby tranzycyjnego, który drąży temat do skutku, zatajając nieprzewidziane konsekwencje takiej decyzji.
Przeprowadzone w roku bieżącym w Danii badania nad tranzycją wykazały, że osoby transpłciowe dokonują prób samobójczych 7,7 razy częściej, a odbierają sobie życie 3,5 razy częściej niż ogólna populacja. To jednak nie zniechęca propagatorów tranzycji, która stała się miliardowym interesem. Największy w świecie koncern aborcyjny, amerykańska spółka Planned Parenthood, obecnie stała się czołowym promotorem tranzycji. Zabezpiecza się w ten sposób, że przed zabiegami pacjent podpisuje dokument, iż rozumie ryzyko związane z tranzycją i zwalnia firmę od wszelkiej odpowiedzialności, gdyby coś poszło nie tak.
Robert Strybel