Robert Strybel
Nie licząc terminów wokółpandemicznych, w 2021 r. w obiegu medialno-politycznym „wojna hybrydowa” należała do najczęściej spotykanych pojęć. Z jednej strony presja psychologiczna, groźba, zastraszanie, szantaż, infiltracja, dywersja, propaganda i dezinformacja od zawsze należały do żelaznego arsenału zwalczających się stron. I jak by się nie nazywali, zawsze byli szpiedzy, konfidenci, agenci wpływu i pożyteczni idioci.
Różnica polega na tym, że dawniej nie było tak rozwiniętej techniki informacyjnej – komputery, zdjęcia satelitarne, drony itp. Ponadto wyżej wymienione elementy albo poprzedzały agresję zbrojną, albo jej towarzyszyły. Dzisiejsza wojna hybrydowa natomiast może unikać klasycznych działań wojskowych i osiągać pożądane cele bez uciekania się do przemocy fizycznej czy zbrojnej.
Takim konfliktem jest kryzys na polsko-białoruskim pograniczu. Białoruscy sołdaci strzelają w powietrze, żeby nakłonić migrantów do szturmowania polskiej granicy i zniechęcić ich do powrotu na stronę białoruską. Albo, żeby podwyższyć ogólną temperaturę napięć i nerwowości, zarówno wśród migrantów, jak i polskich pograniczników. Bywało też, że żołnierze białoruscy przeładowywali broń, mierzyli do Polaków i strzelali, ale tylko ślepakami. W Terespolu polska wieża oświetleniowa rozświetlająca białoruskie pogranicze została gwałtownie wygaszona strzałem z białoruskiej wiatrówki! Widać, że nikt nie chce posunąć się o krok za daleko. Jedna osoba trafiona ostrą amunicją mogłaby zmienić cały plan gry.
Nie oznacza to, że wszystko się dzieje w białych rękawiczkach. Kiedy wieloosobowym grupom w biały dzień udało się dokonać wyrwy w zaporze z rozwieszonych na słupkach zwojów drutu ostrzowego, momentalnie jak spod ziemi pojawił się i lukę wypełnił kordon polskich żołnierzy w pełnym rynsztunku do zamieszek. Łukaszenka, a może raczej jakiś opłacany przez Moskwę doradca, wpadł na „genialny” pomysł: granicę należy szturmować głównie pod osłoną nocy, a żołnierzy polskich oślepiać potężnymi laserami i światłem stroboskopowym. Wówczas nie widzą, jak na nich lecą kamienie, kłody i wyrwane z zapory metalowe słupki. Ani że kilkanaście metrów dalej żołnierze białoruscy przydusili do ziemi zwoje drutu ostrzowego drewnianą kładką, po której migranci wdzierają się do Polski.
Już na początku walk o granicę wielu analityków i publicystów widziało w tej hybrydowej operacji palec Putina, choć zrazu dowodów nie było. Sam Putin udawał, że to go nie dotyczy. Gdy skontaktowała się z nim z prośbą o wpłynięcie na Łukaszenkę ustępująca kanclerz niemiecka Angela Merkel, rosyjski prezydent poradził jej bezpośrednio skontaktować się z Mińskiem. Cynicznie dodał, że owszem, jeśli go o to się poprosi, może zostać rozjemcą w sprawie konfliktu polsko-białoruskiego. W rozmowie z szefem Rady Europejskiej Charlesem Michel, Putin stwierdził, że Unia Europejska powinna wpłynąć na Polskę, żeby nie eskalowała konfliktu granicznego. Udając wrażliwego humanitarystę, dodał, że Unia powinna wziąć w obronę biednych migrantów, wobec których Polacy stosują przy mrozie armatki wodne, gaz łzawiący i granaty hukowe.
Wkrótce okazało się, że to kolejny kremlowski blef. Konflikt, już nie tylko polsko-białoruski, ale bardziej przypominający klimat odgrzewanej zimnej wojny, nagle wkroczył na kolejny, wyższy etap. W początkach listopada pojawiły się niepokojące informacje o gromadzeniu 100 tysięcy rosyjskich wojsk przy granicy z Ukrainą. „To zwykłe manewry” – tłumaczył szef dyplomacji rosyjskiej Sergiej Ławrow. „Ale dlaczego akurat na granicy z Ukrainą?” – pytali dziennikarze. „Mamy prawo ćwiczenia te organizować i wojska nasze przemieszczać po całym kraju” – padła wymijająca odpowiedź.
Rzecz jasna, najbardziej bił na alarm Kijów, który już stracił Krym i nie zawiaduje okupowaną przez Rosjan wschodnią częścią kraju. Tam w Donbasie Moskwa utworzyła dwa protektoraty, marionetkowe „republiki ludowe”. Kijów uznał, że gromadzenie tyle wojsk tuż za granicą to przygotowanie do kolejnej zbrojnej agresji na Ukrainę.
„Działania Federacji Rosyjskiej, która prowadzi kolejną rozbudowę wojskową wzdłuż granic Ukrainy, są częścią ogólnej strategii Rosji mającej na celu destabilizację Europy” – stwierdził szef dyplomacji Ukrainy Dmytro Kuleba po rozmowie z ministrami spraw zagranicznych państw członkowskich Unii Europejskiej. Nie upubliczniono zrazu tekstu rozmów Biden-Putin, jedynie ich rzecznicy prasowi streścili główne punkty. Putin domagał się oficjalnych gwarancji, że Ukraina nigdy nie zostanie przyjęta do NATO i stwierdził, jakich systemów rakietowych nie życzy sobie w pobliżu granicy z Federacją Rosyjską. Biden miał zagrozić sankcjami surowszymi od wszystkich dotychczasowych, jeśli Rosja zaatakuje Ukrainę.
By stwierdzić, czym kieruje się Putin i co w nim siedzi, wystarczy moim zdaniem przypomnieć jego wyznanie z 2005 roku, kiedy nazwał rozwiązanie Związku Sowieckiego „największą katastrofą geopolityczną XX wieku”. Nie dwie wojny światowe, nie miliony Rosjan i innych obywateli ZSRS straconych na rozkaz Stalina, nie Holocaust, lecz podpisane w Puszczy Białowieskiej przez prezydenta Borysa Jelcyna i liderów Białorusi i Ukrainy rozwiązanie Sowietów. Dlatego Putin robi wszystko, żeby „uratować” co się da, by odtworzyć dawne imperium sowieckie, którego „bratnia” Ukraina była i dla niego pozostaje ważnym składnikiem.
Ze swej strony Biden nie tylko nie zasugerował zbrojnego odwetu za agresję przeciw Ukrainie. Mimo straszenia niesprecyzowanymi sankcjami, nie uderzył w piętę achillesową władcy Kremla, czyli w projekt Nord Stream 2. Uznając Niemcy za głównego sojusznika Ameryki w Europie, już wcześniej nie nałożył sankcji na firmy budujące rosyjski gazociąg, gdyż projekt, jak twierdził, jest już na finiszu. Jego pełne uruchomienie umożliwi Moskwie – przed czym władze warszawskie od dawna ostrzegały – szantażować Europę dostawami gazu ziemnego, manipulacją cenami oraz groźbą zakręcenia kurka. W obiegu krążą obecnie najróżniejsze teorie, choćby ta, że Biden nie chce za bardzo antagonizować Rosji, która kiedyś może się przydać Ameryce w ewentualnym starciu polityczno-gospodarczym z Chinami.
Niektórzy publicyści porównują obecną sytuację z klimatem Monachium Anno Domini 1938, kiedy ustąpiono Hitlerowi, aby, wygrać „pokój za naszych czasów”. Jeśli tak, to Biden widać nie wyciągnął z tego epizodu głównego wniosku, mianowicie, że każdy dyktator uznaje tylko argument siły. Każdy kompromis, każde ustępstwo zaś uważa za znak słabości.