wtorek, 3 grudnia, 2024

Zapiski z Toskanii – w krainie słońca, wina i sztuki

Stanisław Błaszczyna

Ludzie i pejzaż

Czy kultura może mieć jakikolwiek związek z krajobrazem, z rzeźbą ziemi zaludnionej przez tych, którzy ową kulturę tworzą? Jeśli dodamy do tego klimat, to odpowiedź na pewno będzie twierdząca.

Bogowie zawsze zamieszkiwali miejsca trudno dostępne dla ludzi. Spoglądali na nas z góry, z nieba, chowali się pod ziemię, kryli w głębinach, także w księgach; byli krzakiem gorejącym na pustyni, bezpostaciowym głosem, tajemnym znakiem, promieniem światła, powiewem wiatru…

I zazwyczaj byli bardziej okrutni tam, gdzie okrutniejsze były warunki życia. Łagodnieli, gdy wszystkiego było w bród, zwykle stając się wtedy bardziej ludzkimi.

Toskański pejzaż ma w sobie coś, co niekoniecznie domaga się wznoszenia oczu ku niebu, by odszukać tam Boga. Może dlatego, że boską harmonię i złote światło można odnaleźć na falujących niczym łagodne morze winno-oliwno-cyprysowych wzgórzach? I w ten sposób zwrócić większą uwagę na człowieka, na piękno i doskonałość, którą można osiągnąć – po ludzku – samemu, bez odwoływania się do Tego, co na wysokościach, bez proszenia o to wszystko niedostępnego skądinąd Boga? Może właśnie dlatego człowiek w Toskanii mógł się odrodzić? To przecież tu, nigdzie indziej, ma swój początek renesans, epoka-zalążek współczesnej cywilizacji Zachodu.

Uległem oczywistości toskańskiego piękna – dałem się uczynić niewolnikiem rozbrajającej malowniczości toskańskiego pejzażu, estetycznej harmonii i mistrzostwa sztuki (nie tylko renesansowej, ale i romańskiej); zagubiłem się chętnie wśród ochry, żółci i palonej sieny średniowiecznych uliczek i murów; chłonąłem oliwkową zieleń wzgórz, próbowałem dojrzewającej czerwieni winogron.

Warto było – dla tej błogiej i bezwstydnej sielskości, która działając na wszystkie nasze zmysły czyni z nas bezczelnego hedonistę. Lecz nawet jeśli poddajemy się tam hedonizmowi, to ten toskański hedonizm jest pełny, łagodny i dojrzały niczym stare dobre chianti.

Pod słońcem Toskanii zawsze było łatwiej sycić zmysły i doznawać rozkoszy, ale raczej nie zamieniało to człowieka w sybarytę. Zapobiegał temu pewien rodzaj wyrafinowania, o którym przypominały choćby kreski i sztychy mistrzów malarstwa, śmiałe projekty architektów, dążenie do doskonałości, harmonii, proporcji i piękna; wreszcie: ciekawość tego wszystkiego, co ludzkie.

A jednak zdarzały się rebelie – także ten humanistyczny paradygmat miał swoich dysydentów.

Czyżby w końcu Bóg katolików zaczął być o to wszystko zazdrosny? Tak, jakby rozkosz nie zbliżała nas do nieba, ale prowadziła na manowce? Tak, jakby cierpienie przestawało stanowić centrum chrześcijańskiego świata? Tak, jakby renesansowe piękno pociągało za sobą amnezję zadżumionej Europy?

Savonarola zaczął grzmieć na italskich ambonach, oskarżając pańskość wielmożów o próżność i ucieczkę od chrześcijańskiej ascezy. Zebrał nawet obrazy, klejnoty, bogate stroje, „nieobyczajne księgi” i … spalił to wszystko na Piazza della Signoria – głównym placu Florencji. Lecz Medyceusze tak łatwo nie oddali pola. A była to nie tylko walka o zachowanie politycznej potęgi, ale i o władzę, zarówno nad wzniosłą duszą, jak i zmysłowym ciałem – więc w tym samym miejscu spłonął też w końcu sam zbuntowany mnich.

Mimo to ziarno strachu przed dies irea zostało posiane. Ludzie w dolinie Arno przestali dowierzać ludzkiej doskonałości wzmacnianej dotychczas geniuszem swoich jakże licznych mistrzów. Ponownie zwrócili oczy ku niebu, swoje miasta oddając – symbolicznie i dosłownie (co zobaczyć można do dzisiaj na wielu obrazach i freskach) – w ręce świętych i patronów.

A Machiavelli? Czy to możliwe, by w tym raju ziemskich rozkoszy wyrosła taka bestia jak on? Jego Książę świadczy o tym, że tak. Ale czy machiawelizm był bardziej produktem toskańskiego hedonizmu, czy też może praktyczności (i skuteczności) uniwersalnych w ludzkim świecie reguł trzymania wszystkich poddanych za twarz? Jak pamiętamy, na nic się jednak zdało Machiavellemu to jego przemądrzałe lizusostwo, bo również i jego samego Medyceusze wrzucili bezpardonowo do lochu, gdzie gnił już do końca żywota, mając tam sporo czasu, by zrewidować swoje kategoryczne poglądy na ludzką naturę (a może jednak… by się w nich jeszcze bardziej utwierdzić?)

Tak… okazuje się, że kiedy pogrzebiemy nieco głębiej w historii – nawet tak archetypicznie sielskiej krainy jak Toskania – to zawsze można wywlec na wierzch jakąś stęchliznę faktów już nie tak chwalebnych, pięknych i radosnych.

Więc po co grzebać? Może lepiej jest – mając w końcu na cieszenie się Toskanią tak mało czasu – po prostu zadowolić się jej przyjemną i łagodną powierzchownością? Diabeł tkwi w szczegółach, więc może lepiej jest nie podsłuchiwać tych jego szatańskich podszeptów?

Rzucona przez Toskanię autostrada jest jak cięcie noża. To blizna, zranienie, coś, co jest bolesne i jakby nie na (swoim) miejscu. Obca intruzja, zanieczyszczenie – zaburzenie oliwkowo-winnej harmonii wzgórz.

Wyjeżdżając z Pizy, pogubiłem drogę szukając wjazdu na autostradę prowadzącą do niezbyt odległej przecież Florencji. Cały czar Toskanii w tym momencie prysł, genius locci się ulotnił – znalazłem się oto w amorficznym i pozbawionym charakteru świecie współczesnej cywilizacyjnej infrastruktury (już samo to określenie brzmi okropnie), która równie dobrze mogłaby znajdować się w jakimś innym zdeprawowanym przez motoryzację miejscu.

Na szczęście tych superszybkich autostrad w Toskanii jest mało. Jest za to mnóstwo lokalnych dróżek, wąskich i krętych, które zwykle podążają śladami odwiecznych traktów jakie dawniej łączyły ze sobą wszystkie te miasta-państwa-królestwa, które choć miniaturowe, to były jednak wówczas osobnymi światami. Jadąc dziś po takich drogach nie odczuwamy już tego zawłaszczenia nas przez pęd i tłok dróg szybkiego ruchu. Bardziej jako współczesną dogodność podróży, nie niweczącą wszak doświadczenia tego, co jest tej ziemi topograficzną esencją: pofałdowanego łagodnie krajobrazu, następujących po sobie obrazów nawiedzanych krain, pełnych niespodziewanych, a jednak niezmiennie malowniczych zakątków.

To właśnie jadąc taką okolicą trafiłem w końcu – na kilka dni i nocy – do winnicy Villa Vignamaggio w Chianti – do miejsca, w którym urodziła się Mona Liza (ale czy to jest prawda?) 

Zamienione w banały truizmy: życie jest podróżą, każda prawdziwa podróż jest podróżą w głąb siebie (czyli poszukiwaniem samego siebie). I wynikający stąd (równie banalny) wniosek: gdziekolwiek nie dotrzemy, dokądkolwiek byśmy nie uciekli – tam zawsze spotkamy siebie samych… (co zresztą może być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem).

I jeszcze przypomnienie jak najbardziej à propos: podróże kształcą, ale raczej tylko ludzi… wykształconych.

Co to znaczy?

Otóż nie mniej, nie więcej jak to, że to my za wszystko jesteśmy odpowiedzialni – że to właśnie nasza osobowość, charakter, oczekiwania, ciekawość, wrażliwość, otwartość, głód przygody, bogactwo wnętrza; ale i nasza ignorancja, lenistwo, nieprzychylność dla świata czy wrogość, sarkazm, kpina i zła wola kształtują naszą relację z miejscem, które odwiedzamy. I do pewnego stopnia – choć w sposób względny – wszystko to kształtuje zarazem samo miejsce. Jeśli ktoś znajdzie smutek w zamglonej dolinie – to ten smutek rzeczywiście tam jest. Jeśli na kogoś spłynie radosne ciepło toskańskiego słońca – to ta radość w tym słońcu jest.

Nasza spostrzegawczość czyni miejsce i obraz ciekawym i bogatym w szczegóły, podobnie jak nasza ślepota pozbawia obraz piękna i koloru.

To tak, jak stwarzać coś, powołać do życia samym nazwaniem; to tak, jak unicestwić coś tylko tym, że nie potrafimy tego dostrzec, a tym samym – nazwać.

Światy, w których żyjemy, powstają w nas samych. Nasze piekła i nieba trwają tuż obok siebie, często znajdując się nawet w tym samym miejscu.

Spotkania z Toskanią: Virginia Wolf, Twain, Dostojewski, Stendhal… Czytając ich relacje, odnoszę wrażenie jakby każdy z nich spotykał się z inną krainą.

Mark Twain sobie kpi, stając nad przepływającą przez Florencję Arno: „To takie popularne podziwiać Arno. To wielki historyczny potok, kanalik szeroki gdzieś na cztery stopy, z całą tą pływającą w nim szumowiną. To byłaby bardzo przyjemna rzeka, gdyby tylko wpompowali w nią trochę więcej wody. Oni wszyscy nazywają to rzeką. Naprawdę ubzdurali sobie, że jest to rzeka – te cholerne ciemniaki z Florencji. A żeby jakoś usprawiedliwić tę bzdurę, to wybudowali tu nawet kilka mostów – jakby nie mogli po prostu przechodzić tego rowu w bród”. (tłum. własne)

Ha, ja Twaina lubię, więc mu tę zgryźliwość wybaczam. W końcu to nic innego, jak żart z Florentyńczyków.

Współczuję zaś Dostojewskiemu, który trafił we Florencji na mordercze upały: „Kiedy zobaczyłem na ulicach dobrze ubrane Angielki, a nawet Francuzki, to nie mogłem pojąć, dlaczego ci ludzie, mając pieniądze na to, żeby stąd uciec, godzą się dobrowolnie, by pozostawać w takim piekle”.

Mroczny skądinąd Dickens zachwyca się Sieną, a zwłaszcza Pizą, nazywając sakralne budowle Campo dei Miracoli „najbardziej niezwykłymi, najpiękniejszymi na świecie” (nota bene, samo „Pole Cudów” zawdzięcza swoje miano włoskiemu poecie Gabrielowi d’Annunzio).

Virginia Wolf pojawia się natomiast w Toskanii z całą tą swoja chodzącą mieszanką melancholii, nadwrażliwości i drobiazgowej spostrzegawczości, zwracając głównie uwagę na ludzi, ale i pisząc o toskańskiej country side, o tym „morzu cieni z rdzawo-czerwonymi wyspami farm otoczonych czarnym obramowaniem z cyprysów. Nieskończona pustka, samotność, cisza – nigdzie żadnej budowli ani wioski, tylko winnice i drzewka oliwne, które były tu od zawsze. Wzgórza robią się blado-niebieskie, ich ostre kontury miękną na tle nieba; wzgórze za wzgórzem”. (tłum. własne)

Syndrom Stendhala 

Zachwyt i entuzjazm kogoś, kto oto znalazł się w miejscu, gdzie żyli i tworzyli jego artystyczni idole, w otoczeniu dzieł sztuki i arcydzieł, które, jak dotąd, obecne były zaledwie w jego wyobraźni, pamięci – w świadomości oderwanej od fizycznej styczności.

Czegoś takiego doświadcza właśnie Stendhal, wjeżdżając do Florencji (przypominam: miasta Giotta, Dantego, Michała Anioła, Leonarda da Vinci, Petrarki, Boccaccia…). Oto co przydarzyło się mu w podczas wizyty w pełnym grobowców (m.in. Galileusza, Michała Anioła, Machiavellego) kościele Santa Croce: „Co za fantastyczne zgromadzenie! Przypływ emocji, które wypełniły mnie tak dogłębnie, że trudno je było odróżnić od religijnego uniesienia i zachwytu. Moja dusza, na samo tylko uświadomienie sobie tego, że jestem we Florencji, w pobliżu tych wielkich ludzi, wpadała w trans. Zatopiony w kontemplacji wysublimowanego piękna, mogłem przenikać samą jego esencję, która stała się bliska jak na wyciągnięcie ręki; czułem jego treść pod opuszkami palców. Dosięgłem owego najwyższego stopnia wrażliwości, gdzie obecna w sztuce świętość łączy się z pełną pasji zmysłowością emocji. Kiedy wychodziłem z Santa Croce, dopadły mnie gwałtowne palpitacje serca; szedłem w ciągłej obawie, aby nie upaść na ziemię”. (tłum. własne)

Cóż… literacka ranga autora Czerwone i czarne nie pozwala nam na skwitowanie całego tego zamieszania wzruszeniem ramion i stwierdzenie: „ot, jeszcze jedna przesadna egzaltacja”.

Dlaczego jednak przesadna? Czy bezmyślne, bezrefleksyjne i całkowicie obojętne (choćby na sztukę) reakcje tłumów wylewających się (nie tylko we Florencji) z uprawiających masową turystykę autobusów są już w normie, bo nie przesadzone?

Warto żyć uważnie.

A tym bardziej warto uważnie podróżować.

Dzisiaj rano otrzymałem od mojego znajomego wiadomość. Dowiedział się, że wkrótce wybieram się w podróż do miejsca, gdzie byliśmy razem prawie 10 lat temu. W swoim liście pisał: „W ostatnim czasie wiele razy przywoływałem w pamięci tamte obrazy. Zazdroszczę Ci. Jeśli będziesz na tej plaży, gdzie biegaliśmy, to nie zapomnij o paru dużych muszelkach. Właśnie m. in. dla tych muszelek chcę tam jeszcze kiedyś pojechać”.

Tak, można tęsknić za podróżą do miejsca odległego o parę tysięcy mil tylko dlatego, że można tam znaleźć muszle, które pragnie się dotknąć; można planować wyprawę w głąb dżungli, tylko po to, by zobaczyć rzadkiego ptaka, albo na czubek niebosiężnej góry, by dotknąć jaj szczytu i rzucić jedno spojrzenie na leżącą u naszych stóp dolinę. Jeśli tak, to tym bardziej można przebyć morza, rzeki i oceany, by znaleźć się na wyciągnięcie ręki od namalowanego przez Goyę psa, albo zobaczyć z bliska Wenus Botticellego czy cudownie narysowaną przez Leonarda głowę; by odszukać pewien fresk Giotta, dotknąć marmuru, którego dotykał również Michelangelo; stąpać po bruku, po którym chodził też Dante…

Bo w tym wszystkim nie chodzi o przedmiot. Materia jest ledwie pretekstem dla naszej duszy tułającej się w poszukiwaniu czegoś ulotnego i mglistego, czegoś nieokreślonego, ale wydającego się nam tym czymś… najważniejszym; tym, co naprawdę liczy się dla nas w życiu.

Co jest pod podszewką rzeczywistości?

Chyba następna podszewka.

Warstwy świata odsłaniają się przed nami – jeden wymiar przechodzi w drugi – i znów się coś zasłania, ginie nam z oczu.

Rzeczywistość pulsuje, wszystko ma swój rytm – pojawiania się i znikania.

Tak, jak po każdej fali przychodzi kolejna fala, czas kurczy się i rozszerza przypominając nam o nieskończoności.

Czy jednak Ocean jest wieczny?

Czy toskański raj nie kończy się za ostatnim wzgórzem? Czy nie staje się coraz bardziej wyblakły jak malowany krajobraz na freskach Giotta albo na płótnach Leonarda da Vinci, Rafaela, Botticellego?

Czy naprawdę istnieje?

Podpisy pod zdjęciami:

1. Widok Florencji z Placu Michała Anioła

2. Terakotowe psy zapatrzone w toskański krajobraz z tarasu Villi Vignamaggio w Chianti, domu urodzenia Mony Lizy

3. Tuż przed winobraniem: dojrzałe kiście winogron w Chianti

4. Toskański pejzaż – widok ze szczytu Torre Maggiore w San Gimignano

5. Pod wieżami San Gimignano

6. Lew przed Pałacem Vecchio, siedzibą Medyceuszy we Florencji

Najnowsze