wtorek, 3 grudnia, 2024

Era człobotów

Wojtek Wroceński

Rozwój sztucznej inteligencji i wszystko to, co on ze sobą niesie, jest jednym z bardziej popularnych wątków dziennikarskich dysput, książkowych fabuł i filmowych fantazji. Temat jest oczywiście intrygujący a jego popularność wynika w sporej części z obawy o dominującą rolę człowieka na planecie. Inwazja robotów, które nie tylko sprzątają, odkurzają, pilnują porządku na ulicach, walczą w „tylko dla robotów” wojnach, ale również pracują w fabrykach i w montowniach, może spowodować, iż miliardy ludzi na świecie pozostaną bez zajęcia, tworząc prawdziwy pracowniczy armagedon. Ale powiedzmy sobie szczerze, iż obawa przed nowym zawsze towarzyszyła ludzkości, bo nawet Platon przestrzegał przed rozwojem nauki pisania twierdząc, że ludzie zajęci bazgraniną przestaną myśleć. Jak się okazało, nie były to obawy bez powodu, ale to temat na zupełnie inną okazję.

Wydaje się jednak, że lęk przed sztuczną inteligencją jest obawą nie do końca uzasadnioną i po trosze mylącą. To nie automaty ani też sztuczne mózgi przejmują władanie nad gatunkiem homo sapiens, lecz wręcz przeciwnie, to ludzie zdają się coraz częściej funkcjonować na zasadach, które bardziej pasują do bezdusznych automatów. I ten proces nie tylko się rozpoczął, ale i rozwija się w najlepsze. 

Może zacznijmy od tego, iż relacje zapożyczone z technologii coraz bardziej dominują naszą codzienność. Jaskrawym ich przykładem są obszary komunikacji międzyludzkiej. Przypomnijmy pokrótce, iż komunikacja werbalna to proces porozumiewania się za pomocą języka mówionego (komunikacja ustna) lub pisanego (komunikacja pisemna). Komunikacja niewerbalna jest zbiorem pozasłownych zawiadomień, takich jak m.in. gesty, mimika, ton głosu, wygląd, postawa ciała, tempo wypowiedzi itp. Ich odbiór i wysyłanie odbywa się na poziomie podświadomości i dostarcza interlokutorom niebagatelnych informacji o okolicznościach, intencjach, emocjach, oczekiwaniach itp. Wywierają one na rozmówcach większy wpływ niż wypowiadane słowa, a w sytuacji niezgodności obu rodzajów komunikatów to te o charakterze werbalnym uznawane są za nieprawdziwe. 

A my tymczasem zaślepieni urokami technologii i w pogoni za nowościami wkroczyliśmy w okres przekazywania sobie informacji za pomocą tekstowania, e-mailowania, czatowania, facebookowania, tweetowania. Brak zaangażowania emocjonalnego, wynikający z eliminacji niewerbalnych środków porozumiewania się, tworzy przestrzeń komunikacyjną określaną jako „lodowatą”; przestrzeń, w której interlokutorzy stanowią „samotny tłum”.

Dodajmy, iż pozbawiony detali i niuansów sposób znajdywania wspólnego języka znacznie ogranicza możliwości efektywnego współdziałania. W konsekwencji niemożliwe staje się ustalenie wspólnych lub zbieżnych racji, które jest kwintesencją funkcjonowania państw demokratycznych. Prowadzi to oczywiście do znacznej polaryzacji stanowisk i w konsekwencji do napięć i konfliktów społecznych. 

Nieudolną i prymitywną próbą ratowania kryzysu na linii komunikacji są np. emotikony, które są niczym innym jak tylko powielaniem pisma rysunkowego, którego początki datowane są na około 3,5 tysiąc lat przed narodzinami Chrystusa. Człoboty, jak widać, zapewne nieświadomie postanowiły wrócić do korzeni, dając jeszcze jeden argument zwolennikom maksymy, iż historia lubi się powtarzać.

Na tym nie kończą się nasze kłopoty. Fizyczny dystans w połączeniu ze względną anonimowością stanowi z jednej strony dla wielu internautów zachętę do uczestnictwa w społecznościach internetowych, z drugiej zaś daje możliwość łatwego fałszowania tak skonstruowanej rzeczywistości. Facebookowy świat wypełniony jest grupami wzajemnej adoracji i pochłonięty misją zdobywania kolejnych lajków. Przebrnięcie przez strony internetowe w poszukiwaniu wiarygodnych informacji przypomina drogę przez mękę, bo w pogoni za zyskiem zarządcy witryn sprzedają wszystko i wszystkich. 

W krajobraz ten wpisuje się wirtualna rzeczywistość, czyli stworzony za pomocą technologii informatycznej trójwymiarowy obraz, który imituje świat realny lub stanowi wizję świata fikcyjnego. Mówiąc prościej, jest to wygenerowane komputerowo otoczenie, w którym możemy się całkowicie zanurzyć, oddając się mniej lub bardziej zacnym obowiązkom i rozrywkom. Wirtualny świat, w którym człoboty szukają ucieczki, pozwala nie tylko na zacieranie granic między rzeczywistością a ułudą, ale nieuchronnie prowadzi do spadku zaangażowania społecznego i psychologicznego w realnym świecie. To dlatego dla niektórych wojna na Ukrainie jest wirtualną batalią a nie krwawym i namacalnym barbarzyństwem Putina. 

Rozwijające się w nieprawdopodobnym tempie nowe technologiczne systemy komunikacji – podobnie jak ich użytkownicy – muszą być monitorowane; wszak każdy automat wymaga nadzoru, diagnostyki i okresowych przeglądów. Systematyczne zbieranie, łączenie i wymiana informacji o każdym z nas uważane jest za warunek funkcjonowania współczesnych państw i gospodarki. Odbywa się to w myśl zasady, iż pańskie oko pana tuczy. A konie tymczasem muszą przyzwyczajać się do coraz krótszej uzdy. 

Zamiast numerów seryjnych przypisane zostały nam numery komórek, pesele, cyfry social security, piny, kody i szyfry. Tysiące baz danych – kamery monitoringu, elektroniczne identyfikatory, telefony komórkowe, narzędzia elektronicznej ewidencji czasu pracy, cyfrowe ślady pozostawiane w Internecie, karty kredytowe etc. informują zainteresowanych o naszych wyczynach, wydatkach, zwyczajach, nałogach i zamierzeniach. Nasze aplikacje wiedzą, co lubimy i w co wierzymy; nasze smartfony widzą, dokąd chodzimy i z kim spędzamy czas; sieci społecznościowe oceniają nasze zachowania i próbują przewidzieć, co z nas wyrośnie.

Ale technologie satelitarne, komputerowe, telekomunikacyjne i internetowe nie tylko współkształtują zachowania konsumentów. Skutecznie prowadzona polityka informacyjno-dezinformacyjna kształtuje i wpływa na indywidualne i grupowe zachowania, zgodne z zamierzeniami agitatorów życia politycznego. 

Mechanizm ten jest z powodzeniem wykorzystywany np. w telewizji. To według jej twórców odbiorcy nie potrafią odróżnić prawdy od fałszu, dobra od zła, bałwaństwa od zdrowego rozsądku, bandyty od ofiary. Panaceum na tę ideową ślepotę była i jest mozolna indoktrynacja. Jej efektem są telewidzowie, którzy widzą świat oczami fałszywych proroków z CNN, a jego polityczne, ekonomiczne, społeczne zawiłości prostują używając rad artystek z programu The View. W ten sposób powstało pokolenie bezmyślnych, automatycznych telewidzów, które zapomniało, kim jest i o czym marzyło; generacja odbiorców, którzy nie muszą udawać wesołości, bo hollywoodzcy czarodzieje i mistyfikatorzy stworzyli dla nich tzw. bibliotekę śmiechu. Jej zasoby wykorzystywane są m.in. w komediowych serialach, które śmieją się za oglądającego. I tego pomysłu sam Orwell może inicjatorom zazdrościć, bo jak się okazuje eksponaty-śmiechy do owej kolekcji rechotów zbierane są już od ponad siedemdziesięciu lat. Powinno nam więc chichotu wystarczyć na najbliższe lata, ale kto się będzie śmiał ostatni, to trudno przewidzieć. Obawiam się, że będą nimi tylko i wyłącznie telewizyjne półautomaty.

Boże Narodzenie też nie oparło się technologii i stało się rajem na ziemi dla milionów zaprogramowanych na świąteczne dzwonki i migotki klientów. To oni rokrocznie zaraz po Halloween albo jeszcze i przed ruszają na podbój K-martów, Targetów, Walmartów a może nawet Nordstromów i sekretnej Viktorii. W odwodzie jest jeszcze Amazon i Ebay – ostatnie deski ratunku dla spóźnialskich, niezdecydowanych i grupy nałogowców, która robi kompulsywne zakupy przez Internet. Platformy wyszukiwania i handlu elektronicznego śledzą na bieżąco konsumenckie preferencje, zwyczaje i upodobania, aby móc im sprostać. Mogą też je zmienić i oferując kupony i zniżki nakłonić klientów do kupowania rzeczy, których nie potrzebują i nie będą używali. Opętani ideą zakupów nawet nie zauważamy, iż chociaż bożonarodzeniowy okres świąteczny z każdym rokiem jest coraz dłuższy, to Bożego Narodzenia jest w nim coraz mniej. 

Wszyscy zdają się zapominać, iż Boże Narodzenie to jeden z ukochanych przez większość ludzi momentów w roku. To wyjątkowy nastrój, spotkania rodzinne, dotyk uczuć prawdziwych i bezinteresownych; to wtedy serce łagodnieje, życzliwość zajmuje przynależne jej miejsce, a ego już nie chce być tylko samo ze sobą. To okres, kiedy więcej czasu poświęcamy naszym bliskim i najbliższym i doceniamy wielką rolę, jaką spełniają oni w naszym życiu. 

Może więc powinniśmy obdarowywać siebie prezentami, które są prostym wyrazem uczuć a nie ostentacyjną manifestacją pychy? Prezentami, które są tylko skąpym, małym dodatkiem do wielkich uczuć, jakie do obdarowanej osoby czujemy. Chciałoby się przypomnieć, iż choinka jest najważniejszym symbolem świąt Bożego Narodzenia i symbolizuje nadzieję i życie; lampki na drzewku to nie świecidełka, lecz symbol światła Chrystusa. 

Mam nadzieję, że gwoździem programu naszej tradycyjnej kolacji wigilijnej nie będzie festiwal dań i degustacja wymyślnych potraw, lecz skromny opłatek – symbol pojednania i przebaczenia. Ta tradycja zbliża nas do siebie, pomaga zapomnieć o chowanych do siebie urazach; to ona sprawia, iż czujemy ciepło swoich rąk a nasze serca rosną i nawet w pochmurny dzień słońce świeci nad naszymi głowami. I tych uczuć nawet największa liczba serduszkowych i słonecznych emotikonów nigdy nie będzie w stanie przywołać.

Wojtek Wroceński

Najnowsze