piątek, 17 maja, 2024

Gem, set i…

ANDRZEJ MONIUSZKO

Weronika Sopiarz Rysz, która jest szefem i właścicielem sklepu Tennis 27, twierdzi, iż gdyby jeszcze raz przyszło jej podjąć decyzję o otwarciu punktu sprzedaży z artykułami sportowymi w Schaumburgu, to… zrobiłaby to samo co przed trzema laty. I to pomimo że początki nie były łatwe, a covidove zawirowania niejeden biznes puściły z torbami czy naraziły na straty, których szybko nie odrobią.

Otworzyłaby więc nowy sklep, ale postarałaby się uniknąć błędów z przeszłości, takich jak na przykład to, że wynajęli lokal wprawdzie w dogodnej lokalizacji, ale z wysokimi opłatami za jego użytkowanie. Nie zamawiałaby również odzieży sportowej w dużych ilościach, która chociaż wygląda atrakcyjnie, to nabywców nie znajduje, bo okoliczne sklepy oferują ją po niższych cenach i w większym wyborze. 

Obecnie, podobnie jak to było w 2017 roku, byłaby to decyzja wspólna jej i męża Damiana, bo w biznesie to trochę tak jak w tenisowej grze podwójnej. Może lepiej powiedzieć grze mieszanej, ale jakbyśmy tej gry nie nazwali, to oboje partnerzy są po tej samej stronie siatki, poruszają się w skoordynowany sposób, uzupełniają się nawzajem, uzgadniają taktykę, wykorzystując silne aspekty swojej gry. I przestrzegając naczelnej zasady, żeby nie winić partnera za stracony punkt, ale działać razem i mieć pewność, iż nie powtórzą tego samego błędu. 

Początki

Weronika i Damian są w USA od ponad dwudziestu lat. Zdecydowali się na wyjazd za ocean po części z powodów finansowych, trochę z ciekawości, ale głównie dlatego, że mieli taką możliwość. Początki tak jak dla każdego nie były łatwe. 

Damian stwierdził, że mogą tylko liczyć na siebie i pewnie wiedział co mówi, bo z wykształcenia jest matematykiem. W dzień do szkoły na naukę angielskiego, a po nauce do pracy. A potem to taka polszczyzna-obczyzna i popularne dorabianie znane każdemu z nas – nowa praca, wynajęte mieszkanie, podwyżki, oszczędności, używany samochód, własny kąt, wyjazdy do starego kraju, wakacje w Egipcie i mnóstwo innych ważnych i mniej ważnych zdarzeń. 

Mijały lata…

Małżonkowie doczekali się syna i Damian doszedł do wniosku, iż powinien myśleć nie tylko o tym, co będzie jutro, ale i o tym, co się może wydarzyć za rok a może nawet i za wiele lat, gdy syn dorośnie. Praca w korporacji, dla której pracował, nie tylko zapewniała rozsądne uposażenie, ale również utwierdzała go w przekonaniu, iż po pierwsze to nie święci garnki lepią, a po drugie to to, że on nie zamierza do osiągnięcia wieku emerytalnego siedzieć za biurkiem przeliczając cudze pieniądze. A trzecią wskazówkę była maksyma, którą oboje pamiętali z przeszłości: „lepszy mały handelek niż duży… długopis”. 

Nie wszystko na sprzedaż

Chociaż nie bardzo wiedzieli, czym zamierzają handlować, to szybko doszli do wniosku, że na pewno będzie to coś związanego ze sportem, bo łatwiej sprzedawać to co się zna i lubi. Weronika i Damian przed lata czynnie siatkówkę i to nie amatorskim, lecz na ligowym poziomie, ale… trudno byłoby znaleźć wielu nabywców na piłki do siatki, nie mówiąc już o nakolannikach, ochraniaczach na łokcie i temu podobnych akcesoriach, bo nie jest to sport na tyle popularny, aby sprzedaży gadżetów do jego uprawiania przynosiła zyski. A popularna siatkówka plażowa, chociaż dla oczu atrakcyjna, też nie wydawała się intratnym interesem, bo to sport bardziej do oglądania aniżeli do grania i sprzętu ani odzieży wymaga niewiele. Ale żarty na bok. Po kilkudniowych debatach wybór padł na inną dyscyplinę sportową… na tenis ziemny i na wszystko, co z nim jest związane. Aby zrozumieć, jak do tego doszło, musimy się cofnąć kilkanaście lat.

Tenisowe fanaberie

Fanatycy sportu mają to do siebie, iż kochają każdy sport zaraz po tym jak tylko poznają jego reguły i zasady. A jak go pokochają, to często zabierają się do jego uprawiania, aby jeszcze bardziej go zrozumieć. Tak było i z Damianem, który zawsze lubił tenis, ale nigdy poważnie nie miał okazji, aby go uprawiać – kortów w starym kraju jak na lekarstwo, piłki kosztowały sporo i miały ograniczoną wytrzymałość a zakup rakiety z powodu wysokiej ceny wymagał prawie że rodzinnego planu biznesowego. 

A w Stanach korty prawie na każdym osiedlu, kompletnie wyposażone, z solidną nawierzchnią, często oświetlone, i nieodpłatne; w sklepach ceny rakiet przystępne, a piłki w Walmart prawie że za grosze, choć nie najlepszej jakości. Reszta już była łatwa do przewidzenia, bo jeżeli Damian już się czegoś podjął, to nie rezygnował, dopóki nie osiągnął tego, co sobie wyznaczył. Skończyło się tym, że w chwili obecnej Damian jest graczem tenisa ziemnego o rankingu 5.0 (National Tennis Rating Program (NTRP), co nie oznacza, że mógłby ograć Federera, ale musi wzbudzać szacunek. Dodajmy do tego, iż Damian wraz z podnoszeniem umiejętności tenisowych uzyskał uprawnienia instruktora no, bo jeżeli już coś robić, to trzeba to robić dobrze i do końca.

Własna firma

Weronika i Damian mieli świadomość, że podjęcie decyzji o rozpoczęciu własnego biznesu to poważny krok, który wiąże się z dużym ryzykiem. Ale to ryzyko można zmniejszyć, jeżeli się posiada wiedzę, zapał, umiejętności i… chęć do nauki. Rozmawiali, więc z właścicielami drobnych firm czasami zapoznając ich ze swoją propozycją, a czasami tak zwyczajnie pytając z ciekawości „jak się biznes kręci”. Nikt im nie odradzał, chociaż nie wszyscy zachęcali; nikt też nie skąpił rad. Dobrych i złych, chociaż tych pierwszych było więcej, gdy się rozmówcy dowiadywali, że konkurencją to oni nie będą, bo to inna branża.

Jedną radę, których z tych rozmów zapamiętali uważają za najważniejszą. Adwersarze ostrzegli ich, iż chociażby nie wiem, jak się starali to i tak nie unikną błędów i że muszą uważać na to, aby te błędy nie zrujnowały ich pomysłu. I jeszcze to, że przez pierwsze dwa lata niech nie liczą na żadne zyski, a zajmą się tylko tym, żeby przetrwać. Bo każdy sklep potrzebuje czasu, aby klienci go poznali i żeby przekazali swoim znajomym, a ci swoim, a ci jeszcze dalej. Taka swoista poczta pantoflowa, która działa od wieków i która nie jest idealna, ale nikt lepszej jeszcze nie wynalazł. 

Zielone światło

Wtedy to tak się jakby żółte światło na ich drodze do własnej firmy zapaliło. A zielone było potrzebne z banku. Zacisnęli, więc pasa, uruchomili oszczędności, a fundusz emerytalny i polisy ubezpieczeniowe poszły pod młotek. Wszystko po to, aby wynająć lokal, a jego półki zapełnić tenisowymi rakietami, naciągami, torbami, piłkami, butami i innymi gadżetami, o których tylko tenisiści wiedzą, do czego one służą i w jaki sposób pomagają im w grze. Sklep nazwali Tenis27 – rzeczownik w nazwie mówi sam za siebie, a 27 to standardowa długość rakiety tenisowej w calach, a poza tym 27 to ich szczęśliwa liczba.

Nie tylko sklep

Tennis27 to nie tylko sprzedaż, ale również fachowe poradnictwo, bo właściciele znają doskonale tajniki tego sportu i doradzą, jaką rakietą wybrać, jaki snaciąg złagodzi objawy „łokcia tenisisty”, i jakie piłki sprawdzą się na kortach z twardą nawierzchnią, a które na nawierzchni z mączki ceglanej. Damian służy pomocą nie tylko w sklepie, ale i na kortach, gdzie może ocenić styl i umiejętności tenisowego zapaleńca i popracować nad uderzaniami z backhandu, forhendu, smeczami i lobami. Dodajmy do tego weekendowe kortowe zmagania organizowane pod patronatem sklepu, które przyciągają entuzjastów żółtej piłki już nie tylko z okolic Schaumburga. 

Oprócz sprzedaży sprzętu i lekcji tenisa firma oferuje również profesjonalny serwis naciągania rakiet. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że złożone zamówienie realizują w ciągu 24 godzin a jeżeli nagła potrzeba to nawet i od ręki. Stało się to możliwe dzięki zakupionym czterem maszynom firmy Babolat Racket station umożliwiającym elektroniczne ustawienie naciągu z dokładnością nawet do 0.5 funta. O jakości ich serwisu niech świadczy fakt, iż tajemnica poliszynela, że instruktorzy z okolicznych klubów korzystają z ich usług, chociaż mają podobny serwis dostępny w macierzystych jednostkach.

Jak oni to robią?

Damian jest rano w korporacji i pojawia się w sklepie dopiero w godzinach popołudniowych. Zajmuje się sprzedażą, poradami, naciąganiem rakiet, umawianiem wizyt i terminów. Weronika już od 8-ej poprawia ekspozycję sklepową, sprawdza zamówienia, analizuje nowe oferty, przyjmuje dostawy, i dopiero po otwarciu sklepu o godz 12 może spokojnie postać za ladą.

Rok wirusa

Rok 2020 zgodnie z wcześniejszymi przepowiedniami i po dwuletnim zastoju powinien być już rokiem tłustym. Wszystko wskazywało też na to, że tak będzie, bo zaczął się on bardzo dobrze – klientów przybywało jak grzybów po deszczu tak jakby wszyscy w noworocznym postanowieniu postanowili nauczyć się gry w tenisa, poprawić swoje umiejętności albo w prezencie sprawić sobie nowa rakietę. Może wtedy były to pierwsze noce, kiedy nie mogli spać nie z powodu lęków i niepewności, ale z radości, że „może nam się uda”. Entuzjazm nie trwał jednak długo, bo Covidove restrykcje spowodowały, iż musieli zamknąć sklep i zawiesić swoją działalność na okres 3 miesięcy. Rządowa jałmużna, niskooprocentowana pożyczka, odroczone płatności, zgromadzone oszczędności i wrodzony optymizm pozwoliły im jednak przetrwać najgorsze. 

Od kilku miesięcy sklep otworzył swoje podwoje, tenisiści wrócili na korty a wraz z nimi i rakiety. Niektórym graczom marzy się nowa rakieta, niektórzy potrzebują nowej torby tenisowej, inni nowego uniformu lub butów. No, więc wszystko zda się wracać do normy, chociaż tempo, w jakim to się dzieje jest powolne a zalecenia mające ten proces regulować zdają się nie mieć wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, chociażby takie, które każe zadyszanym i oddalonym od siebie na długość kortu tenisistom zakładać maski.

Pomimo wszystkiego Damian i Weronika widzą już światło w tunelu i mają tylko nadzieję, że nie jest to nadjeżdżająca lokomotywa. Gem, set… i gramy dalej.

Najnowsze