czwartek, 16 maja, 2024

Geopolityczne prognozy i mrzonki

Robert Strybel

Przynajmniej dwa razy dziennie – rano i wieczorem, a czasem, zależnie od sytuacji, o dodatkowej porze – ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski występuje przed kamerą, informując swoich rodaków i świat o katulanym przebiegu putinowskiej inwazji. Zarówno z powodu częstotliwości tych sprawozdań, jak i sympatii, jaką Wolny Świat darzy ofiarę agresji, te wiadomości dominują w ogólnym obiegu. Strona rosyjska jest oszczędniejsza w tym względzie, a jej narracje są częściej przeplatane dość prymitywną, typowo postsowiecką propagandą, celową dezinformacją i groźbami.

Początkowo ukraiński przekaz grzeszył hurra-entuzjastycznym wychwalaniem własnych sukcesów przy jednoczesnym deprecjonowaniu żołnierzy rosyjskich niemal wyłącznie jako tchórzy, dezerterów, głupków, gwałcicieli i szabrowników. Z zadziwiającą precyzją podawano liczbę wojsk rosyjskich, jak i czołgów, transporterów, samolotów, helikopterów i okrętów wyeliminowanych przez siły ukraińskie. Od pewnego czasu Zełenski nieco spuścił z tonu. Zaczęło się od przyznania, że już 20 proc. terytorium kraju znajduje się w rękach okupanta i że codziennie ginie od 60 do 100 żołnierzy ukraińskich. Rzecznik prezydenta szybko podwyższył dzienny szacunek na „od 100 do 200”.

W codziennym przekazie nie zmieniły się natomiast apele do Zachodu o zwiększenie pomocy wojskowej. Na szczęście także bez zmian pozostały zadeklarowane cele Kijowa. Zełenski twardo trzyma się żądań odzyskania niepodległości, suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy, co oznacza powrót do Ukrainy Krymu, Donbasu i całej reszty kraju sprzed putinowskiej aneksji półwyspu. Prędzej czy później dojdzie do rokowań pokojowych i wówczas strona ukraińska będzie miała z czego spuszczać. Gdyby już teraz dała do zrozumienia, że gotowa jest do ustępstw terytorialnych, negocjatorzy moskiewscy na pewno żądaliby kolejnych. 

Mniej więcej od pamiętnego apelu prof. Henry Kissingera, aby Kijów zgodził się na ustępstwa terytorialne (status quo ante), pojęcie nienaruszalności granic zaczęło znikać z wypowiedzi zachodnich liderów i z nagłówków gazet. W wypowiedzi dla brytyjskiego kanału Sky News, premier Mateusz Morawiecki raczej warunkowo stwierdził: – Jeśli ostatecznie Ukraina przetrwa jako suwerenne państwo, co jest naszym jedynym celem i powodem, dla którego wspieramy Ukrainę, to będzie też nasze zwycięstwo. Biden z kolei jedynie zasygnalizował temat, ale wyraził się nieco okrężnie mówiąc: – Nie będę ani publicznie, ani niepublicznie nakłaniał ukraińskiego rządu, aby dokonywał ustępstw terytorialnych.

Wywiady wojskowe, jak i rządy, którym służą, opracowują liczne warianty zakończenia każdej wojny, a także własne reakcje na każdy domyślny scenariusz. Coraz częściej pojawiają się prognozy zbliżone do wizji Kissingera, czyli suwerenna Ukraina bez Krymu i części Donbasu. Takie rozwiązanie nie martwiłoby przywódców Niemiec, Francji, Włoch, Holandii i kilku innych państw, które przede wszystkim marzą o jak najszybszym powrocie do „business as usual”. 

Oprócz opcji, jakie opracowują wywiady wojskowe, wszelkie wojny, zwłaszcza nadal trwające, także rodzą najrozmaitsze mniej lub bardziej poważne prognozy oraz wszelkiego rodzaju spekulacje, pobożne życzenia i najpospolitsze mrzonki geopolityczne. Do nich zapewne zaliczyć można wizję imperium pojagiellońskiego. Wobec nadzwyczajnego wybuchu polskiej gościnności, pomocy humanitarnej, wsparcia dyplomatycznego oraz pomocy zbrojeniowej dla dręczonego wojną sąsiada zaczęto mówić o specjalnych stosunkach polsko-urkaińskich, nawet o osi Warszawa-Kijów. Nie wiadomo, czy była to tylko kokieteryjna figura retoryczna, ale w swym wystąpieniu z okazji 3 maja prezydent Andrzej Duda ogłosił „zaręczenie obu narodów”.

Ktoś podsunął pomysł powołania federacji polsko-ukraińskiej i wkrótce myśl ta stała się jednym z dyżurnych tematów mediów publicystycznych i społecznościowych. Takie wspólne państwo miałoby ponad 80 milionów ludności, mniej więcej tyle samo co Niemcy, i może także milionową armię – przekonywali entuzjaści. Jego terytorium obejmowałoby blisko milion kilometrów kwadratowych, tyle co w szczytowym momencie dawna Rzeczpospolita Obojga Narodów. Owa federacja miałaby też dostęp do trzech mórz: Bałtyku, Morza Czarnego i Azowskiego. Łącząc zbożowo-słonecznikowe zagłębie Ukrainy z mięsno-owocowym potencjałem Polski, powstałby jeden z największych na świecie eksporterów żywności. Z takim państwem musiałaby się liczyć zarówno Moskwa, jak i Berlin oraz Bruksela. 

Prawicowy publicysta Romuald Szeremietiew, b. wiceminister obrony narodowej bronił I Rzeczypospolitej, która jego zdaniem „dała Polakom możliwość cywilizacyjnego kształtowania narodów razem z nimi żyjących w państwie, przyjmowania wartości wspólnych, wartości cywilizacji łacińskiej”. W tej całej dyskusji niewiele brano pod uwagę, co o tym wszystkim sądzą wychowani w kulturze prawosławno-bizantyjskiej sami Ukraińcy. Zresztą w chwili obecnej, kiedy ich dalszy byt państwowy znajduje się na szali, chyba nie mają specjalnej ochoty ani siły na takie bezowocne gdybanie.

Rzeczpospolita Obojga Narodów nie była szczególnym rajem dla Ukraińców czy Małorusinów, jak na nich wówczas mówiono. Na kresach wschodnich „polskie pany” z reguły traktowały chłopstwo małoruskie jak bydło. Dumni wojownicy kozaccy w różnych okresach wiernie służyli Koronie Polskiej, ale szlachta polska nie przyjmowała ich w swoje szeregi. Z kolei rebelia Chmielnickiego, jak i potop szwedzki znacznie osłabiły I Rzeczpospolitą, prowadząc do stopniowego upadku państwa i rozbiorów. Ukraina nie najlepiej na tym wyszła, oddając się pod opiekę moskiewskiego cara, gdyż Rosja „opiekuje się” nią do dziś.

Mimo to szereg konserwatywnych i prawicowych publicystów rozważało współczesną wersję federacji polsko-ukraińskiej. Na portalu wPolityce.pl Marek Budzisz wyraził pogląd, że powinniśmy „zacząć myśleć o deklaracji ideowej zapowiadającej powołanie polsko-ukraińskiego państwa federacyjnego, które może ziścić się za lat 10”. Na łamach konserwatywnego tygodnika Do Rzeczy dał jemu i podobnym pomysłodawcom odprawę Jan Fiedorczuk, który tę ideę nazwał „przepisem na kryzys”. Jego zdaniem po wojnie Polska musiałaby wziąć na siebie odpowiedzialność za odbudowę zdewastowanej Ukrainy. Choć polska gospodarka jest czterokrotnie większa od ukraińskiej, nie wiadomo, czy byłaby w stanie udźwignąć i odbudowę, i podwyższony standard życia, o jakim marzą Ukraińcy. Fiedorczuk zwrócił też uwagę na taką sprawę: „W momencie proklamowania wspólnego państwa znaleźlibyśmy się w stanie otwartej wojny z Rosją”. Sugeruje to, że Polska przestałaby wchodzić w skład NATO, bo Moskwa nigdy nie zgodziłaby się, żeby Polska swoje członkostwo rozciągnęła na Ukrainę.

Spekulacje także dotyczą przyszłości samej Federacji Rosyjskiej. Tygodnik Gazeta Polska zacytował politologa amerykańskiego prof. Alexandra Motyla, który uważa, że „stworzone przez ludzi KGB państwo jest w głębokim kryzysie. Wojna pogłębiła go i przyśpieszyła agonię tego skorumpowanego, dysfunkcjonalnego tworu”. Z kolei Iwan Timofiejew, zidentyfikowany jako „bliski człowiek Kremla”, bo dyrektor rosyjskiej Rady ds. Polityki Zagranicznej, uważa, że ta wojna „oznacza w praktyce katastrofę projektu modernizacji Rosji, skazanie jej na los skansenu technologicznego i cywilizacyjnej czarnej dziury”. Zdaniem Timofiejewa „to może się skończyć dezintegracją państwa. Zamiast więc restauracji imperium Putin prowadzi Rosję do gigantycznej katastrofy”. (Nie wiadomo tylko, czy Timofiejew już zmienił adres na jedną z rosyjskich kolonii karnych czy może bezpiecznie przebywa na emigracji?!).

Michael Rubin, analityk American Enterprise Institute, już parę dni po inwazji Putina przewidywał, że „zwiastuje ona nieunikniony upadek Rosji. Kiedy kraj upadnie po Putinie, pierwszym zadaniem społeczności międzynarodowej będzie zabezpieczenie broni nuklearnej i chemicznej przed niestabilnym autokratą”. Czynnikiem przyśpieszającym rozpad mogą być również ruchy odśrodkowe rozwijające się w nierosyjskich republikach azjatyckich. 

Stosunkowo dużo żołnierzy wracających z Ukrainy w trumnach to mieszkańcy takich republik jak Baszkiria, Dagestan, Buriacja i Tuwa, wysyłani przez Moskwę na nieswoją wojnę. Azjatyccy obywatele FR bardziej utożsamiają się z Ukraińcami, których język, kultura i niepodległość też są poddawane „putinizacji”. Wielu Azjatów w FR liczy na to, że z tej wojny wyłoni się szansa także na ich wyzwolenie. Cytowany powyżej prof. Motyl uważa, że Federacja Rosyjska mogłaby rozpaść się na 10 lub więcej niepodległych państw, z których tylko jedno nazywałoby się Republiką Rosji. Mogłaby sięgać „po”, ale już nie „za” Ural.

Robert Strybel

Najnowsze