piątek, 17 maja, 2024

Krzysztof Kolberger (1950-2011)

MIROSŁAWA KRUSZEWSKA

Z Krzysiem Kolbergerem chodziłam do równoległej klasy w ogólniaku. Było to Liceum Ogólnokształcące Nr IX w Gdańsku-Oliwie, przy ul. Bażyńskiego. Kolberger był klasie męskiej, z językiem angielskim, ja w żeńskiej, z językiem niemieckim. Nie wiem, skąd się wzięły te archaiczne podziały. Powinno być koedukacyjnie i basta. Ale klasa z językiem angielskim była tylko jedna i nie można było się nijak zamienić. Szkoła była ekskluzywna, pod patronatem UNESCO, a to zobowiązywało. Imiennym patronem był jakiś włoski komunista, Giuseppe di Vittorio (1892-1957). Nas samych nie interesowało, kim był ten komunista i dlaczego zrobiono go naszym patronem. Dla nas było ważne, że budynek szkoły był nowy, czysty, pachnący i całe Trójmiasto (Gdańsk-Sopot-Gdynia) zazdrościło nam renomy tej szkoły. Poziom nauczania był bardzo wysoki. Tylko „kujony” mogły tam przetrwać. Ciężko było. Mówiło się, że „dziewiątka” to „kuźnia talentów”. Statystycznie z tej szkoły największy procent maturzystów dostawał się na studia wyższe. Po studiach też nie znikali w tłumie. Jednym z nich był Krzysztof Kolberger, który stał się jedną z największych indywidualności mojego pokolenia – wybitnym aktorem narodowej sceny. Dziś nazywają jego imieniem ulice, szkoły, skwery. Nasz kolega, przyjaciel. Druh serdeczny. Jesteśmy dumni z niego. I tak pozostanie.

Wychowawcą klasy Krzysia Kolbergera był profesor Marian Waszkiewicz – polonista, entuzjasta teatru i twórca słynnego szkolnego kabaretu o nazwie „Syfon”. Kabaret profesora Waszkiewicza uświetniał wszystkie szkolne imprezy oraz akademie. Jednocześnie też oswajał nas, uczniów, ze sceną, tak, abyśmy wszyscy czuli się swobodnie występując na scenie. Na każdej scenie. Co podkreślam i co potwierdziło życie.

Krzysztof był bardzo aktywny w „Syfonie”. Był liderem zespołu. Nie przesadzę, jeśli powiem, że na aktora wykreował go właśnie kabaret „Syfon”. „Syfon” i profesor Waszkiewicz. 

Niebagatelną rolę odegrał tutaj talent pedagogiczny profesora Waszkiewicza, który tak pokierował młodym chłopcem, że ten bez trudu dostał się na PWST w Warszawie. I to jeszcze zanim zdał maturę! To znaczy, zanim my wszyscy zdaliśmy maturę. Krzysztof przyjechał z Warszawy szczęśliwy i rozluźniony – on już był studentem, a my jeszcze pozostawaliśmy w nerwach. Cały stres był jeszcze przed nami.

Boże, jak myśmy wszyscy go za to nienawidzili! I kochali jednocześnie. 

Krzysio był bardzo lubiany. Wszędzie go było pełno. Był to rozbrykany łobuziak. Na kółku historycznym biegał po stołach, spadał i znów wskakiwał na stoły. Na podłogę leciał na łeb, na szyję. Łapaliśmy go w locie. Że on sobie wtedy krzywdy nie zrobił, że nic nie połamał, że nikogo z nas nie uszkodził, to był cud prawdziwy. 

Nasze cztery szalone klasy jedenaste to była taka maszoperia ogólnoklasowa. Jeden za wszystkich – wszyscy za jednego! Nie mogliśmy być w koedukacyjnych klasach, ale spotykaliśmy się na zajęciach różnych kółek naukowych, na próbach „Syfona”. Na próbach kabaretu pojawiali się dosłownie wszyscy – ci, którzy występowali, i ci, którzy im kibicowali. Profesor Waszkiewicz nikomu nie zatrzaskiwał drzwi przed nosem. Wręcz przeciwnie, cieszył się, że jest tak wielkie i niewymuszone zainteresowanie tym, co on, nasz pedagog, kreuje w szkole. A była to także niebagatelna praca wychowawcza. Wszyscy kochaliśmy profesora. Przecież on to robił dla nas! Mimo że był wychowawcą tylko jednej klasy, garnęli się do niego uczniowie z różnych klas. Nikogo nie odtrącił. Zmarł 23 lutego 2017 roku. Pozostała po nim pustka, tęsknota i żal. Takich nauczycieli dzisiaj już nie ma…

Wykreowany i wychowany przez profesora Mariana Waszkiewicza nasz kolega szkolny Krzysztof Kolberger stał się jednym z najbardziej utalentowanych polskich aktorów, zarówno scenicznych, jak i filmowych. 

Rozpoznawalny był wszędzie. Czarujący szatyn w okularach, ciepły, obdarzony przeogromną wrażliwością na innego człowieka. Kontakt z nim był nadzwyczajny, charyzmatyczny. Krzyś był zawsze taki rozświetlony od wewnątrz. Samą swoją obecnością wytwarzał wokół siebie magiczną atmosferę powagi i ciepła. Robił to tak naturalnie, że wszyscy od razu czuli się przy nim do głębi wzruszeni, otoczeni jego opieką. Nad każdym się pochylał. Nikogo nie pominął. Ludzie garnęli się do niego. Emanował z niego tak wielki spokój i pogoda ducha, że nawet śmiertelna choroba, która nękała go przez ponad dwadzieścia lat, nie była w stanie pokonać go i przygnieść do ziemi. Jako aktor był bardzo zdyscyplinowany. Aktywny. Oddawał nam całego siebie, a czynił to dla nas z miłości.

Nigdy nie odmawiał, gdy był potrzebny na scenie. W ostatnich miesiącach życia brał udział w rozmaitych uroczystościach, choć mówił głosem, w którym brakowało już oddechu, łapał powietrze z wielkim trudem. Wtedy właśnie uzmysłowiłam sobie, że to jest jego Via Dolorosa – Droga Najświętszej Męki, na której końcu, on wiedział o tym doskonale, czeka go śmierć.

Kultura osobista Krzysztofa Kolbergera, jego skromność, pogoda ducha, wrażliwość cechowały go od zawsze. Jako aktor, jako człowiek był wszędzie tam, gdzie pojawiały się dramatyczne okoliczności, w momentach trudnych dziejowo, gdzie dochodziła do głosu trudna pamięć historyczna, rozmaite rozdarcia, wynikające z tragicznych zdarzeń. Co więcej, Krzysztof starał się je wszystkie upamiętniać, nie pozwalał, aby o nich zapomniano, aby poszły w niepamięć. Chciał ocalić tę pamięć dla nas i dla przyszłych pokoleń.

Potem już, kiedy Krzyś zaczął piąć się i stawał się aktorem narodowym – a działo się to bardzo szybko – ludziom zaczęły się otwierać oczy. Uświadomiliśmy sobie nagle, jak wielki skarb mieliśmy na co dzień pośród nas. On pamiętał nas wszystkich – nasze imiona, ksywki, nawet imiona niektórych naszych zwierzaków. A w nas rósł dla niego respekt.

Kiedyś, po latach, nieoczekiwanie wpadliśmy na siebie. Niczego się nie spodziewając, słyszę nagle znajomy, ciepły, kochany głos: „Cześć Miruśku!”. Tylko Krzyś jeden tak do mnie mówił, z lekkim lwowskim zaśpiewem, którego normalnie nie miał. (Obie nasze rodziny pochodziły z tamtych stron) „Jak sobie dajesz radę na tym łez padole? Wiem, że walczysz dzielnie na wielu frontach”. „Krzysieńku, kochanie, co tam ja?! Niczym jestem przy tobie! Puchem marnym. Cieszę się, że ciebie widzę, skarbie”.

(Wiedziałam, jak bardzo jest chory. Wszystko wiedziałam).

Nagle Krzysztof przygarnął mnie do siebie i szepnął: „Jestem tak strasznie zmęczony… Tak strasznie zmęczony… Nie zapomnij, napisz dla mnie coś fajnego, jak mnie tutaj już nie będzie. Obiecujesz?!”. 

„Przysięgam! Kocham cię!”… – wyjąkałam i rozpłakałam się, jak berbeć. 

Tego dnia widziałam Krzysia po raz ostatni. 

Dobry Bóg pozwolił nam się pożegnać.

Krzyś odszedł 7 stycznia 2011 roku. Z rakiem zmagał się przez około 20 lat – najpierw był rak nerki, potem przerzut na trzustkę, potem na wątrobę. Jak na ironię, nie pokonał go wcale rak. Umęczony chorobą, zmarł na niewydolność krążenia.

PEJZAŻ Z KLUCZEM

dla Krzysia 

znikąd donikąd płynie mleczna droga

w ciszy wielkiej jak zagadka ––

nieskończona aż do obłąkania

jeszcze żarzą się zapadłe kotliny

dzień gaśnie bez zorzy 

stary człowiek siedzi przy stoliku samotny

sącząc z wolna purpurowe porto

z nadzieją, że zmieni odległość dnia od nocy 

aż z fal oceanu wynurzy się na powrót

Eos skrzydlata zrodzona w mgłach

w szacie barwy szafranu lżejszej od światła

matka herosów wiatrów i gwiazd

jutrzenka różanopalca z pochodnią w dłoni

która wśród szarych świtów otwiera wrota dnia

gdy domy są jeszcze wyciszone z tętna

stare kobiety siedzą na progu i czekają brzasku

czujne jak jaskółki

a my naszym zapatrzeniem w puste okna

wpisujemy się w olśnienie tej chwili

kiedy poranne wiatry otwierają żagle

jakby wycięte dłutem z pierwszego promienia

godzina przetacza się za godziną

dzień pięknieje z każdym oddechem

urzeka nas zwiewne srebro winnic i traw

i pochylone kapliczki przydrożne

pośród garbatych wierzb

Mirosława Kruszewska

(2011)

Najnowsze