czwartek, 16 maja, 2024

Pęknięcie na linii Warszawa-Kijów z Putinem w tle

Robert Strybel

Wokół putinowskiej agresji przeciw Ukrainie „wybuchła” przyjaźń polsko-ukraińska, jakiej jeszcze nie było. „Nadzwyczajne stosunki”, „najmocniejszy sojusz”, „serdeczne więzi”, „szczególna przyjaźń” i podobne figury retoryczne sypały się sowicie zarówno w Warszawie, jak i w Kijowie. Niektórzy publicyści nad Wisłą nawet snuli wizję specjalnego przymierza poniekąd przypominającego Rzeczpospolitą Obojga Narodów czy niedoszłą federację polsko-ukraińską Piłsudskiego. Obecnie nie widać nawet cienia takiego hurra-optymizmu, a przyczyna była dość prozaiczna: dwa sąsiednie państwa popstrykały się o tranzyt ukraińskiego zboża. 

Prasprawcą tej kłótni „rodzinnej” był oczywiście cherlawego wzrostu 70-latek, jedynowładca Kremla, Wołodia Putin. Jest on głównym sprawcą wielu innych zjawisk o zasięgu międzynarodowym, które zbiorowo można by nazwać wojną światową nowego typu. Chodzi o perturbacje na światowym rynku energetycznym i zbożowym oraz, co z tego wynika, pogłębienie głodu i biedy w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Mega-inflacja rozregulowała porządek finansowy wielu krajów i spowolniła walkę ze zmianą klimatu. Nie było gdzie przechowywać zboża, gdyż w wielu przypadków tam składowano zapasy węgla. Niepotrzebnie sprowadzono go w obawie przed ostrą zimą i perspektywą niedogrzanych mieszkań w krajach unijnych. Putinowska agresja doprowadziła do topnienia zapasów amunicji na Zachodzie oraz do nieporozumień między niektórymi krajami UE i nawet NATO.

W polsko-ukraińskich stosunkach pojawiły się w ostatnim czasie napięcia, których powodem jest tzw. kryzys zbożowy. W maju rządząca UE Komisja Europejska uległa usilnym prośbom Polski i kilku innych krajów przyfrontowych i wprowadziła zakaz obrotu na swoim terytorium ukraińską pszenicą, kukurydzą, rzepakiem i słonecznikiem. Te płody rolne zapewniają Kijowowi blisko połowę dochodów z eksportu, a putinowska agresja poważnie podważyła cały proces ich zbierania, zwożenia, składowania i ekspediowania do klientów zagranicznych, głównie drogą morską. Zakaz obejmujący pięć sąsiadujących z Ukrainą państw członkowskich – Polskę, Węgry, Słowację, Bułgarię i Rumunię – miał wygasnąć 15 września, stąd też prośba o jego przedłużenie do końca roku. Szczególnie Warszawie na tym zależy z powodu wyborów parlamentarnych 15 października. 

Kiedy Rosja zablokowała czarnomorskie porty Ukrainy, Polska zaoferowała Kijowowi lądowy tranzyt przez swoje terytorium do najbliższego portu. Niestety solidarny gest odbił się Polakom czkawką, gdyż duża część tego ziarna wcale nie dotarła do żadnego portu a wylądowała na polskim rynku. Ceny poleciały ostro w dół, a polscy rolnicy się wściekli. W roku wyborczym rząd Zjednoczonej Prawicy nie może sobie pozwolić na odtrącenie elektoratu rolniczego, który na tym najbardziej ucierpiał. Tym bardziej że oczekuje się dość wyrównanych wyników głosowania za prawicowym rządem oraz za liberalno-lewicową opozycją. Zaledwie kilkaset, a może nawet kilkadziesiąt głosów może przechylić szalę.

Inne kraje UE, w tym Niemcy i Francja, nie chcą przedłużenia zakazu. Nie chce tego również Ukraina. Podobno prezydent Wołodymyr Zełenski wpadł w panikę na myśl, że zabraknie Ukrainie dochodów zbożowych na prowadzenie wojny obronnej. Napięcie rosło. Głos w sprawie dalszego embarga na ukraińskie zboże zabrał Marcin Przydacz, szef prezydenckiego Biura Polityki Międzynarodowej. Stwierdził, że „Ukraina otrzymała od Polski naprawdę duże wsparcie i powinna zacząć to doceniać”. I zaczęło się. 

„Kategorycznie odrzucamy próby narzucenia polskiemu społeczeństwu przez polityków bezpodstawnej opinii, że Ukraina nie docenia pomocy ze strony Polski. (…) Nie ma nic gorszego niż gdy twój wybawca żąda od ciebie opłaty za ratunek, nawet gdy krwawisz” – odpowiedział Andrij Sybiga, zastępca szefa Kancelarii Prezydenta Ukrainy. Ukraińskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wezwało polskiego ambasadora Bartosza Cichockiego w związku z wypowiedziami Przydacza. W odpowiedzi strona polska wezwała do siedziby MSZ chargé d’affaires ambasady Ukrainy. 

Ów przedstawiciel Ukrainy pod nieobecność ambasadora otrzymał notę, która jasno prezentowała stanowisko RP: „Między partnerami należy unikać słów i działań, które szkodzą dobrym stosunkom. Polska oczekuje od Ukrainy gotowości do uwzględnienia naszego stanowiska m.in. w kwestii ochrony polskiego rolnictwa”. 

Nierzadko osoby postronne usiłują do własnych celów wykorzystać jakiś przypadkowy spór czy kontrowersję. Widocznie chcąc się przypomnieć, mało dziś pamiętany b. szef dyplomacji w rządach PiS Jacek Czaputowicz niedawno powiedział telewizji Polsat News: – Są państwa silne jak lwy, są państwa przebiegłe jak lisy i są państwa jak hieny czy szakale. I my prowadzimy taką politykę hien i szakali. Przychodzi na myśl szmalcownictwo polityczne, w jakie się wpiszemy być może niedługo. I, powtarzając za politykami ukraińskimi, dodał: – Doraźne interesy na krwawiącym państwie przynoszą tragiczne skutki.

Opinia Czaputowicza nie zmienia faktu, że gościnny, hojny, życzliwy i faktycznie braterski stosunek Polski do walczącej Ukrainy był i pozostaje nadzwyczajny. Warszawa już przywitała ok. 14 milionów ukraińskich uchodźców uciekających przed putinowską agresją. Ponadto Warszawa była i pozostaje głównym międzynarodowym lobbystą Kijowa i należy do czołówki krajów wspomagających Ukrainę militarnie. Jednak nie sądzę, by to głównie wynikało z wyjątkowego altruizmu Polaków. Najbardziej połączył dwa sąsiadujące ze sobą narody odwieczny, wspólny, agresywny i znienawidzony wróg – Wielka Rosja, zarówno carska, jak i bolszewicka i putinowska. Wartością dodaną było to, że rolę międzynarodowego „pariasa”, potępianego przez ONZ, UE, USA i inne kraje i organizacje za rzekome naruszenia „praworządności”, jak i niepromowania lewicowych „antywartości”, Polska zdobyła światowy podziw i szacunek. Powodem była jej niekwestionowana sympatia, gościnność oraz militarne, materialne i humanitarne wsparcie dla rozpaczliwie broniącego się sąsiada.

W normalnych czasach, w których nie byłoby wojny szalejącej za wschodnią miedzą, byłoby to raczej niemożliwe. Bowiem naturalnym odruchem, a nawet pierwszym obowiązkiem każdego państwa jest pilnowanie własnego interesu narodowego. Chyba trafnie oddzielił normalność pokoju od nienormalności wojny doradca Zełenskiego ds. polityki międzynarodowej Mychajło Podolak, który tak to sformułował: „Póki trwa wojna, łączyć nas będzie przyjaźń. Po jej zakończeniu zaś staniemy się rywalami”. 

Należy przypuszczać, że wówczas Polska i Ukraina będą głównie rywalizować o rynki eksportowe i opłacalne kontrakty zagraniczne, ale prawdopodobnie także o nierozliczoną martyrologię na tle sporów narodowościowych. Chodzi głównie o ludobójczą rzeź wołyńsko-wschodniogalicyjską. Ta brutalna czystka etniczna doprowadziła do masakry 100 tys. Polaków, których jedyną winą była ich polska narodowość. Także obecnie poszukujący ich grobów polscy naukowcy nie zawsze i wszędzie mogą swobodnie działać. I to nie tylko z powodu trwającej putinowskiej wojny. Grubo przed rosyjską inwazją na Ukrainę polscy eksperci napotykali ograniczenia i zakazy. Nie można wykluczyć, że dla równoważenia krzywd strona ukraińska podniesie własny, gorbaczowowski „anty-Katyń”, czyli Akcję Wisła, która przeniosła Ukraińców zamieszkujących Lubelszczyznę i Podkarpacie na tzw. ziemie odzyskane. Podobno zginęło w trakcie tej operacji ok. 600 ukraińskich cywili.

Robert Strybel

Najnowsze